Quantcast
Channel: SZURENS - kołonotatnik
Viewing all 75 articles
Browse latest View live

Białowieskie all inclusive u Simony Kossak.

$
0
0
Wczasowe wyjątki.

Nie wiedziałem czy uda mi się ją namówić. Czy i tym razem zapali się do mojego pomysłu jak w poprzednich latach.  Dobrze trafiłem, bo była po lekturze "Janki..." i to był najlepszy moment by podsunąć jej Simonę. Nie żeby chętnie ją przyjęła.
-Może sama sobie znajdę książkę na urlop. Co? - rzuciła z fochem w głosie.
-Na pewno Cię wciągnie! - powiedziałem, i rzuciłem otwartego Kindla na łóżko.
Jak nie, to nie... pomyślałem. Dwa razy nie będę mówił.
Najwyżej pojedziemy prosto na Litwę i nie będziemy się zatrzymywać nigdzie po drodze. Będę się potem smażył w piasku, w pocie czoła, jak różowy prosiak na ruszcie.  Trochę mi było żal, że możemy nie dotrzeć tam, gdzie ja już byłem oczami wyobraźni wiele dni wcześniej. W duchu wiedziałem, że mi tego nie zrobi, zabierze mnie tam gdzie chcę. Ona chce żebym był szczęśliwy.
 Wczasowe miejsca wyrwane z drogowej chronologii zdarzeń pozostają najciekawsze. Najmocniejsze, najbardziej wartościowe i najdłużej zapadają w pamięć. Tego najbardziej potrzebuję. Wspomnień, które odtwarzane w pamięci sprawiają nam przyjemność, a obecność w miejscach w miejscach o których czytamy, potęguje doznania, przenosi w czasie do którego tęsknimy i do ludzi których moglibyśmy spotkać.
Rzuciłem ziarno na łóżko, gdzie trafiło na podatny grunt i zakiełkowało w Kaśki głowie planem drogowym odwiedzenia miejsc które ku naszej radości, zaowocują mocą wrażeń, wiedzy,  inspiracji, notatek i zdjęć.

Droga obfitowała też w inne miejsca ale o nich kiedy indziej. 
W Hajnówce szukaliśmy drogi rozczarowani miastem. Dziewczyna zapytana o rynek odpowiedziała, skończył się o 12... Spojrzeliśmy na siebie, rozłożyliśmy GPS'a, który na desce się nie mieści, ustaliliśmy kierunek i szybko znaleźliśmy się w centrum Białowieży, które wytycza jedno skrzyżowanie z barem, wypożyczalnią rowerów, informacją turystyczną i bramą do Białowieskiego Parku Narodowego.

Białowieża to taki zaciszny kurort wczasowy. Naukowo - badawcze letnisko.
Mała miejscowość, którą można przejść wzdłuż i wszerz w jedno popołudnie. Na rowerze można wypuścić się wgłąb parku lub dotrzeć do bardziej odległych miejsc jak zagroda Żubrów czy Dziedzinka.
Bardzo łatwo tu o nocleg i posiłek. Wieś sprawia wrażenie nadmorskiej, cichej miejscowości wczasowej.

Kiedy zbliżamy się do celu podróży ogarnia mnie dziwne podniecenie i nieracjonalny pośpiech. Przecież te miejsca stoją tu niezmiennie od lat jakby czekały własnie na mnie a mimo to, myślami jestem o kilka kroków przed nami jakby podświadomie obawiając się rozczarowania, niespełnienia oczekiwań jakie potrafiły wybujać po lekturze.

W wypożyczalni rowerów na pytanie o Dziedzinkę dostaliśmy odpowiedź że przed chwilą był tu Lech Wilczek po śrubkę i pojechał maluchem do domu. Pokazali nam kierunek i umówiliśmy się na następny dzień by pojechać rowerami do ich wspólnego (Simony i Lecha) domu zwanego Dziedzinką.


Droga jest prosta wśród charakterystycznych domków, a potem pośród drzew, prowadzi wprost pod leśniczówkę. Szczegółowo opisaną w biografii Simony Kossak, tej Simony która nie miała ręki do pędzla ku rozpaczy ojca, tylko do zwierząt.

Pani kierowniczka internatu Barbara Szymanowska

Po drodze zatrzymaliśmy się w internacie Szkoły Leśników gdzie pani kierowniczka Barbara Szymanowska z przejęciem opowiadała o spotkaniach z Simoną i Lechem jakie odbywały się w szkole. Podziwialiśmy ogromne  podświetlane gabloty wykonane przez Lecha Wilczka w tradycyjnej technologi bez użycia komputerów. Znaleźliśmy ślady jego ręcznego retuszu tych wielkich diapozytywów.

Nie można zobaczyć ich wspólnego domu z bliska. Podobno dyrekcja parku planuje tam otworzyć tzw. izbę pamięci poświęconą Simonie, (mam nadzieję że i Lechowi), a na razie potrzebna jest przepustka od dyrekcji BPN by przekroczyć monitorowane ogrodzenie.
Dziedzinka



Mechanik malucha Simony pan Mariusz 













Pod bramą Dziedzinki zagadnąłem mężczyznę który wozi turystów Melexem. Już po kilku zdaniach okazało się, że był mechanikiem nadwornym Simony... jej malucha. To on wycinał w nim szyberdach, żeby się jej lepiej paliło papierosy, on robił jego konserwację i przemalował go pod kolor jej swetra. Lech Wilczek jeździ nim do dzisiaj. Samochód został zapisany jako pamiątka po Simonie i zabytek motoryzacji, dla szkoły w Łomży.

Dom Lecha Wilczka
Bardzo chcieliśmy go spotkać. Znaleźliśmy jego mały, drewniany domek przy drodze do Dziedzinki, już na końcu wsi. Gęsto obsadzony kwiatami, z małymi oknami zasłoniętymi kwiatowymi firanami i niskim dachem bez rynien. Stał przed nim zielonkawy mały Fiat, pod jego kołami wił się zielony wąż do podlewania. Wejście do ogrodu było zagrodzone i nie wypadało nam nachodzić go i niepokoić. Byliśmy tam trzykrotnie wyczekując przypadkowego spotkania jednak nie było nam dane. Mam jednak pomysł na wymianę listów i zdobycie autografu w jego książce.
Osoby z którymi rozmawialiśmy podkreślały w opowieściach wyjątkowość ich burzliwego związku. Niezależność Lecha i trudny charakter Simony. Wspominali, że kiedy we wspomnieniach pojawiał się temat ich wspólnego życia pod jednym dachem, Lech mówił zawsze z czułością, tęsknotą i rozrzewnieniem w głosie... wszyscy rozmówcy podkreślali że to był wyjątkowy związek.
Kaśka dopisała sobie tej miłości jeszcze jeden akapit. Zauważyła że Dziedzinka oznaczona jest numerem pięć, tak samo jak dom Lecha Wilczka...
Ruszyliśmy w dalszą drogę lecz to nie był koniec ich historii...

Po kilku dniach, wracając z Litwy zboczyliśmy trochę z prostej drogi do domu i przez rodzinną miejscowość babki Simony, Stawiska, dojechaliśmy do wsi Poryte w poszukiwaniu grobu Simony. Znaleźliśmy go z łatwością ponieważ jest bardzo nietypowy.
Nagrobkiem jest wielki granitowy głaz o jednej, gładkiej płaszczyźnie, ułożony w cieniu młodej brzozy wyrastającej spod grobu. Na nim, chyba Lech Wilczek, umieścił ceramiczną fotografię Simony odpoczywającej w cieniu drzewa i  tulącej  Rysia. Tego Rysia który grał w filmie państwa Walencików (26:35).

Dnia 25.08.2015, na grobie było kilka wypalonych zniczy, trzy bukiety sztucznych, jeszcze kolorowych nie wypalonych słońcem kwiatów. Grób był czysty i uporządkowany.

prof. dr. hab. Simona Gabriela Kossak 



CZARODZIEJSKIE WZGÓRZE.

$
0
0
- Jak spędzisz ze mną dwa dni na plaży, to zaprowadzę Cię w pewne miejsce i będziesz mi za to wdzięczny. - wzięła mnie tą tajemnicą pod włos, bo wie że nie lubię się smażyć na plaży.
-Noo, dobraaa. - jęknąłem niepocieszony ale posłuszny.
Niezgodnie z polską tradycją urlopową, poszliśmy na plażę bez koca, bez parawanu, bez lodówki turystycznej, materaca, półnamiotu, bez reklamówki z kurczakiem w folii aluminiowej.

Kiedy stanęliśmy na wysokiej wydmie oczom naszym ukazał się bezkresny widok spokojnego morza i szerokiej, prawie pustej, wygładzonej nienaturalnie plaży. Czy ktoś, każdego poranka gładzi biały piasek dla naszej przyjemności. A może maszyną samobieżną przesiewa ziarna przez gęste sito, by zebrać nie tylko śmieci ale i zguby roztargnionych turystów?
Piasek, biały jak ten z ceramicznych bezpieczników, przyjemnie oczyszczał moje spracowane dłonie czyniąc je białymi na czas urlopu. One są moimi narzędziami. Są niezastąpione. Dłonie robotnika zniszczone pracą, a mimo to z czułością przez nią dotykane.
Przesypywały godziny piasku między palcami, czekając ochłodzenia zniżającego się słońca.
Czas biegnie szybko jak znikające ślady stóp, ludzi spacerujących granicą fali. Zostawiła mnie samego w moim grajdole i zniknęła jak w korcu maku na horyzoncie, pośród innych spacerowiczów szukających kamieni, muszli... myśli i swojego osobistego rytmu fali i serca.
Te dwa dni wystarczyły żebym zrobił się różowy. Wyglądałem po prostu śmiesznie ale przecież smażę się dla niej, bo ona ma dla mnie niespodziankę.

                             *                 *                  *

Zjechaliśmy do miasteczka portowego Nida. zaglądaliśmy mieszkańcom do ogrodów, a nawet do okien, bo płoty mają po kolana. Zupełne przeciwieństwo
polskiego odgradzania się od ludzi, obrazów i dźwięków. Uderzająca jest tam harmonia i porządek. Estetyczny rozsądek na każdym kroku. Stragany z pamiątkami podobne do siebie pozbawione ryczących stacji radiowych. Ustawione we właściwych  miejscach i nieprzekraczalnych liniach. Nie natarczywe, nie wypełzające towarem ze straganów na chodnik, na ulicę, wprost pod nogi przechodniom.


Piaszczysta ścieżka zaprowadziła nas na małe wzniesienie obrośnięte sosnami z którego roztaczał się piękny widok na zalew Kuroński. Widok za Nobla. Tomas Mann dostał ten piękny dom z widokiem właśnie w dowód uznania za przyznaną nagrodę Akademii Szwedzkiej.


Dom - Muzeum, gustownie urządzone w minimalistycznej formie. Nie przeładowane pamiątkami. Harmonijnie skomponowana ścieżka dydaktyczna prowadząca po wnętrzach. Wytyczona reprintami artykułów prasowych, dokumentów i rękopisów, dyskretnie oświetlanych ledwo widocznymi slajdami starych zdjęć jego i rodziny które przewijają się na ścianach i fotografiach ożywiając je i zaskakując widza duchem autora pojawiającym się znienacka.
Podobno spędził tam tylko jedne wakacje ponieważ był właściwie ciągłym emigrantem (Szwajcaria, Czechosłowacja, USA). Musiał emigrować z Niemiec z powodu swoich antyfaszystowskich przekonań, no i może też z powodu piętnowanego przez faszystów homoseksualizmu. Co według historyków literatury znajduje odbicie w jego literaturze.







OWCZARNIA HANSENÓW W SZUMINIE.

$
0
0

Nawigacja doprowadziła nas mniej więcej do celu. Najpierw bocznymi drogami, potem nierówną jak tarka, po której można tylko, albo szybko przelecieć albo jechać bardzo powoli w milczeniu bo słowa grzęzną w gardle jak podczas jego płukania. Po tym odcinku specjalnym uspokoiliśmy oddechy na piaszczystej drodze która zaprowadziła nas wprost pod mur.
Jak oni tam dojeżdżali przez lata starą Warszawą, to ja nie wiem. Kiedyś to ludzie byli odważni i ufali swoim prymitywnym samochodom i domorosłym mechanikom.
 Jak wiele rozmaitych rzeczy musieli dowozić swoim samochodem ze stolicy. W okolicy nawet dziś nie widzieliśmy sklepu rolniczego gdzie można kupić papę, gwoździe, cegły, siatkę, kątowniki...
Szyldu szklarza też nie widzieliśmy. A przecież szkło w tym właśnie miejscu było bardzo ważne.

Pogoda tego ważnego dla nas dnia była równie piękna jak dwadzieścia lat temu.
"-Popatrz tam, widzisz horyzont, pole,piach, niebieskie niebo. To jest skala makro. A teraz obróć się w kierunku domu. Co widzisz? Mur z wymalowanym białym pasem i ławeczkę. Nie widzisz drzwi tylko ten mur i ławkę. Usiądź na niej. Właśnie wyszedłeś ze skali makro i znalazłeś się w skali mezo. Jesteś na wsi, w Szuminie, możesz tu siedzieć i podziwiać ludzi wracających z pola. Siadając na tej ławce, stałeś się częścią tego świata - ta ławka to jest instrument społeczny. Taki sam jak ławeczki przed wiejskimi chałupami (...) one służą spotkaniu." 

Zostawiliśmy auto w pewnym oddaleniu i ruszyliśmy wzdłuż muru. Bury piasek rozjeżdżał się nam pod butami. Dostrzegliśmy białą linie i ławeczkę. Usiadłem. Winogrona były jeszcze nie dojrzałe.

"-A teraz spójrz w prawo. Twój wzrok trafia na wymalowany na murze biały pas. Podążaj za nim. Dopiero teraz widzisz drzwi prowadzące do wnętrza. Za chwilę przekroczysz kolejną granicę. Zmieniasz skalę swojej obecności. Dzięki temu że [mur] nie jest połączony z dachem, możesz usłyszeć rozmowę Zofii z Igorem. Nie widzisz ale czujesz ich obecność. Może nawet jesteś podekscytowany spotkaniem które za chwilę nastąpi."

Podekscytowany podchodzę do drzwi i dotykam klamkę. Nikogo nie słyszę. Drzwi są zamknięte. Zadzieram głowę nad drzwiami i widzę okno z widokiem na ogród. Kontynuuję skalę mezo. Na ziemi leży duża tablica drewniana z napisem ZOFIA  HANSEN a po prawej stronie rząd gumiaków który ustawili i pozostawili właściciele... Nie mogę przejść do skali mikro. Nie mogę pokonać stopni, które dzielą skalę ziemi do wnętrza domu. Nie usłyszę domowników. Mogę tylko przez mur zajrzeć na rząd książek jakie pozostawili na górnej półce i ostatnią kompozycję ruchomych desek w stole.
Mogę zadzwonić dzwonkiem jaki zmajstrował Oskar. I tak nikt mi nie otworzy.
Być może już nigdy nie będzie nam dane wejść do środka i poczuć własnymi zmysłami ideę Formy Otwartej. Opis ich domu, jaki stworzył Filip Springer w swojej książce "Zaczyn", jest tak sugestywny, że wystarczy dla mojej wyobraźni  by poruszać się w wyimaginowanych pomieszczeniach ich wyjątkowego i ponadczasowego domu.
Zaczyn nie jest o tym domu. Zaczyn jest o zapomnianych Hansenach. Wielkich architektach, którzy nie zostali zrozumiani ani docenieni. Mogli zrobić wielką karierę po wojnie, za granicą. Chcieli jednak pozostać w Polsce bo byli ideowymi socjalistami i patriotami. Jednak w zderzeniu z peerelowską rzeczywistością ich projekty zostały wypaczone a czynnik ludzki i brak wykształconego poczucia estetyki spowodował niezrozumienie idei jaka im przyświecała.
Dom ma służyć człowiekowi. Człowiek ma mieć możliwość jego kształtowania, dostosowywania w ramach potrzeb życiowych.  Dziś domy są pomnikami ich twórców a według Hansenów to szczęśliwy człowiek wystawiał  najlepszą laurkę architektowi.

Pogoda nie zmieniła się. Cisza była urzekająca. Patrzyłem na parę przytulonych  Hansenów. a Kaśka wpatrywała się we mnie i powtarzała.
-TAK. Tak... - wyczekując sekundy aż zrozumiem o co jej chodzi i po chwili dotarło do mnie, że tego dnia o tej samej godzinie dwadzieścia lat temu się pobraliśmy.
-TAK. -odpowiedziałem ściskając ją mocno i całując.









Cytaty pochodzą z książki "Zaczyn" Filipa Springera. Dom Hansenów był zamknięty i nie przekroczyliśmy ogrodzenia. Dla zainteresowanych zwiedzaniem  informacja w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie.  Fotografie Katarzyna i Jacek Szura.

NEON - PEWEL MAŁA

$
0
0
Skan pocztówki jaki umieściłem na stronie fotopolska.eu.
25 września 2011

 Byłem już ubrany i gotowy do wyjścia, kiedy zadzwonił telefon. Zazwyczaj nie pędzę do dzwoniącego telefonu kiedy nie mam go pod ręką.
- A niech se dzwoni - myślę wtedy. Jak ktoś coś chce, to będzie dzwonił znowu. Nikt nie będzie mnie ścigał po schodach.
 A jednak zszedłem szybkim krokiem z góry i zdążyłem odebrać.
Dzwoniła Teresa i niecierpliwym tonem oznajmiła, że w tej chwili grupa robotników przystąpiła do zrównania z ziemią budynku stacji kolejowej w mojej miejscowości. 
 Z wyjściowego ubrania natychmiast wskoczyłem w robocze ciuchy i popędziłem na stację. Prace rozbiórkowe były już mocno zaawansowane. Połowa dachu znajdowała już na ziemi. Drewno z więźby na jednym stosie i na samochodzie, dachówki i kamienie usypane w stos pod ścianą.

Bo to stary budynek był.

 Miał ponad sto lat, dlatego w jego ścianach było wiele piaskowca jako budulca, a spoiwem była zaprawa wapienna. Robotnicy byli bezlitośni. Łyżką ładowarki zniszczyli już połowę neonu PEWEL MAŁA podczas zrzucania dachu. Wpadłem pomiędzy nich machając rękami i przekrzykując koparkę, żeby wstrzymali prace. Wytłumaczyłem, że zależy mi na uratowaniu neonu jako jedynej pamiątki po stacji.



PEWEL pokiereszowana wisiała na kablach, ale MAŁA była jeszcze umocowana do ściany w dobrym stanie.
 Poprosiłem operatora koparki by delikatnie zdjął pozostałą cześć dachu i odsłonił neon. Musze przyznać, że bardzo się starał. Pewnie miała na to wpływ oferta jaka mu złożyłem. Za to pozwolił mi jeszcze wejść do łyżki ładowarki i uniósł mnie tak żebym mógł wejść na strych i tam poszperać.
Miałem mało czasu bo spieszyłem się do pracy, ale neon udało mi się uratować.






 Do kompletu pamiątek zebrałem jeszcze:
obudowę lampy naftowej dróżnika ale bez wkładu,
segmentowe skrzynki kasowe na bilety kartonikowe, dziennik pracy dróżnika przejazdowego z okresu: 22 maja 1955 do 16 lipca 1959 r.,
bilet na przewóz roweru ze stacji  Wrocław - Leśnica do stacji  Pewel Mała z dnia 10 lipca 1959 r. za 21 złotych.
No i na strychu znalazłem jeszcze flaszkę, po Czystej wódce z epoki.

Skrzyneczki biletowe i dziennik chętnie przekaże pasjonatom kolei ze Stowarzyszenia Kolej Beskidzka. Natomiast neon kiedyś wyremontuję i bilet sobie zostawię na pamiątkę.


SPRINGER - HŁASKO - wzajemna suplementacja

$
0
0
 Przed spotkaniem z Filipem Springerem w Bielsku-Białej, przeczytałem jego
ostatni bestseller, "13 pięter". Nie tylko po to, by było o czym rozmawiać, bo temat również nas dotyka, ale dlatego, że sposób w jaki pisze trafia do mnie i na długo pozostaje echem w głowie... przed zaśnięciem, w drodze samochodem bez radia, czy w rozmowie z Kaśką o 6:00 rano.
Filip jest... jak cierpliwy spowiednik. Słucha i dyskretnie notuje. Nadstawia ucho i jednocześnie patrzy w celownik aparatu w innym kierunku. Pyta o rzeczy zwykłe. Skrupulatnie notuje. Interesuje go wszystko i wyławia to, co ma dla niego znaczenie. Ze zwykłych opowieści tworzy potem klarowny obraz. Nie wyciąga informacji, on jest nimi obdarowywany, ponieważ nie stwarza dystansu i staje się partnerem w rozmowie. Chce się mówić do niego. Mówiłem...
 Dziesiątki osób słało do niego w listach osobiste historie kredytowe. Wiele dni odpisywał na te listy, umawiał się na spotkania i zbierał ludzkie losy plecione kredytami hipotecznymi, mieszkaniami czynszowymi i tragicznymi eksmisjami.
To, co znamy z rozmów towarzyskich o problemach mieszkaniowych wydaje się nam czymś oczywistym. Oczywistym do momentu kiedy ten stan poddaje pod wątpliwość Filip Springer. Czy moją zdolność może określać urzędnik bankowy? Czy słowo "zdolności" nie zostało przez to wypaczone? Czy w towarzystwie chwaląc się stanem posiadania zbudowanym na kredycie i ryzyku, imponuję bardziej niż ten, kto mówi że nie ma kredytu i budzi się rano w wynajmowanym mieszkaniu? Czy zaciągając pętlę na szyję, na najbliższe trzydzieści lat, pokazuję że jestem przedsiębiorczy, czy że jestem hazardzistą?
Czy nie jest tak że tonący brzydko się chwyta? Tej własnie pętli.
Przez dekady niezaspokojony głód mieszkań doprowadził do niezdrowej sytuacji
na rynku nieruchomości która wielu z nas dotyka.

W okresie międzywojennym ten głód był jeszcze większy i jeszcze gorszy, a zabezpieczenia socjalnego właściwie nie było. Ludzie mieszkali w domach z dykty, z tego co udało się im znaleźć i dostawić do budy. Nie można tego nawet nazwać barakiem. Bez sanitariatu i bieżącej wody po którą chodziło się  na koniec ulicy i trzeba było płacić za każde wiadro.

"Waliły się pokotem, wiatr odrywał kawałki papy, bił śniegiem, przytłaczał do ziemi, na cholerny płask, nędzą, co ma mordę wyszczerzoną i rozchichotaną - w błoto." - Hłasko, "Wilk"

Powstawały dopiero towarzystwa i spółdzielnie mieszkaniowe które za cel stawiały sobie budowę osiedli robotniczych, mieszkań czynszowych czy baraków w najuboższych dzielnicach.  Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa, Towarzystwo Osiedli Robotniczych

"Wiesz czego bym tylko jeszcze chciał? Te własnie nowe domy zobaczyć (...) Co ja bym dał Rysiu! Pójdziesz na Żoliborz?(...)Wyciągnął jakąś gazetę. Piękne pismo ilustrowane, glanc papier. Nazywało się "Arkady". Henek pokazał mu domy, jasne ulice. Potem jakieś wille (...) na Mokotowie,Kępie i Dolnym Żoliborzu." - Hłasko "Wilk"

"...na Żoliborzu (...) stoi niewielka szopa ze świeżych sosnowych desek (...) Wokół zebrała się garstka ludzi. W końcu, dokładnie cztery lata po utworzeniu WSM położony zostanie kamień węgielny pod jej pierwszy budynek." - Springer "13 pięter"

"Będzie Ignac nowe życie... Tam... - Wskazał ręką przez ciemność na Żerań i głodem poszarpany brzeg Pelcowizny. -Będą nowe domy, wspaniałe fabryki, Takie fabryki które ludzie będą kochać, w których będą śpiewać przy robocie..." - Hłasko "Wilk"

Zbliżająca się wojna pokrzyżowała plany Wilka i zespołu T. Toeplitza. ONR opanował SARP i dążył do zmiany polityki socjalnej WSM oraz występował
bojówkami przeciwko socjalistycznym konspiratorom w fabrykach.
Springer i Hłasko to dwa odmienne bieguny literackie. Springer opowiada historię opartą na faktach i archiwach natomiast Hłasko opisuje ludzi, ich losy i miejsce w sposób barwny dający wrażenie że Rysiek Lewandowski to mógłby być Marek Hłasko - romantyczny zawadiaka.
Obie książki rewelacyjnie się uzupełniają.
SARP- Stowarzyszenie Architektów RP
WSM- Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa
ONR- Obóz Narodowo-Radykalny

Kornel i przyjaciółka :-)

$
0
0
Coraz więcej osób pragnie być przyjacielem Kornela. Ja też. 
Śledzę na bieżąco stronę tego projektu który jest w trakcie realizacji i duchowo go wspieram, mając nadzieję na bardzo osobiste miejsce w Cieszynie. Urzekająca jest forma ożywienia Kornela Filipowicza przez danie mu głosu po wielu latach ciszy. 
 
Czytałem kolejny wpis Kornelówki na profilu fejsbukowym i przyglądałem się znajomym przedmiotom na zdjęciu, najdłużej drzeworytowi bibliotekarza stojącego na drabinie. Odchodząc od komputera podniosłem wzrok na ścianę, na której wisi mała reprodukcja obrazu z bibliotekarzem. Usiadłem z powrotem w fotelu i spoglądałem raz na drzeworyt, to znowu na obrazek. Wydały mi się bardzo podobne. Wyjąłem reprodukcję zza zakurzonej szyby i w świetle okazało się że obrazek jest bardzo podobny do drzeworytu od Kornela.
Reprodukcja była podpisana:   Carl SpitzwegDer Bücherwurm 1850


Kupiłem ten obrazek,  jak wiele innych rzeczy,  na targu w Żywcu za śmieszne dwa a może pięć złotych. Wisi u mnie od około roku i teraz dostanie drugie życie dzięki Karuzeli... u Kornela i jego przyjaciól.  


Kornelu! Oczekuj listonosza... za jakiś czas.

WALKA O CZYTELNICTWO

$
0
0
 Rzadko zdarzają się ciekawe znaleziska w książkach jako zakładki, ale po ostatniej wizycie na targu i zakupie kilkunastu książek, niespodzianką były skarby ukryte między kartkami.
Kiedyś paragon z amerykańskiego sklepu z datą kwietnia 1985 roku w książce "Roman by Polansky" (wyd USA). Wcześniej w zbiorze opowiadań słowackich, list pożegnalny napisany na ostatnich czystych stronach książki, kobieca ręką w 1997 roku. Pełen goryczy, ozdobiony uschłymi płatkami kwiatu.

Ostatni zakup wzbogacił mnie nie tylko w książki, ale i ciekawe druki z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku.
W 1965 roku z pocztówek zamówieniowych korzystało 5,5 miliona czytelników. Głównie pracujący z dala od większych środowisk. Korzystały z nich również osoby, które nie mogą otrzymać potrzebnej książki w miejscowej księgarni. To dla nich powstała Centralna Księgarnia Wysyłkowa DOM KSIĄŻKI.













25 LAT CZEKAŁEM NA SER.

$
0
0
 Dwadzieścia piec lat temu przyjechał facet polonezem w poszukiwaniu ślusarza. Sam właściwie nie wiedział czy ślusarza czy bardziej kowala. Pokazał mojemu ojcu dziwny przedmiot i zaczął tłumaczyć o co mu chodzi.
-Bo wie pan, najlepiej to by było wziąć kosę i ją odpuścić. - rozpoczął. Potem, pociąć na kawałki wielkości pudełka zapałek tę cienką blachę i powyginać, tak jak panu pokazuję, a po wszystkim znowu je zahartować. I ważne jest żeby były dokładnie zrobione, tak do dwóch dziesiątek w środku, i tu - pokazał palcem, żeby miały taki skos zaostrzony z jednej i drugiej zewnętrznej strony. Dokładnie taki, bo wewnętrzny wymiar jest najistotniejszy.
-Będę sprawdzał suwmiarką. - dodał na zakończenie
Ojciec tak słuchał i spoglądał, to na niego, to na ten prosty a jednak dziwny przedmiot. Pozwolił mu mówić. Nie przerywał, bo w głowie już klarowała mu się wizja jak on by to zrobił. Mrużył jedno oko w skupieniu, bo dym z  Klubowego w kąciku ust unosił się prosto do oka.
-Nikt się nie będzie pieprzył z jakimś odpuszczaniem kosy.- powiedział ojciec. Mam swojego człowieka w Befamie gdzie lata pracowałem i on mi zrobi takie blaszki, a ja dorobię całą  resztę.
Rzemieślnikowi "starej daty" nie trzeba dwa razy tłumaczyć kiedy on ma juz w głowie wizję gotowego przedmiotu.
łyżeczki do zdejmowania łyka
 To było około 1990 roku. Od tamtej wizyty, Henryk przyjeżdża do nas kilka razy w roku i zamawia po kilkadziesiąt sztuk narzędzi.
Już wtedy sam przygotowywałem niektóre operacje i detale do wykonania ŁYŻECZEK które służyły  do zdejmowania łyka z pni drzew.
Pewnie widzieliscie kiedyś w lesie powalone pnie świerkowe które bielą się równymi paskami zdjętego łyka.
 Najłatwiej natknąć się na ślady pracy leśników, a właściwie SKÓRKORZY, w naszych beskidach. Tylko w naszym regionie ludziom  chce się mozolnie ciąć paski po pół metra, które idą w tysiące sztuk. Ostatni rekord to około 3000 km. bieżących, czyli taki jeden pasek od nas do wybrzeża Portugalii.
Praca skórkorzy jest bardzo pożyteczna ponieważ pojawiają się w lesie zawsze przy okazji masowej wycinki drzew, oraz podczas porządkowania lasu po wichurach które robią duże spustoszenie w drzewostanie. Poza tym pozbawienie pnia kory i łyka, eliminuje skutecznie szkodniki.
ser na paskach łyka 
Wiedzieliśmy od samego początku, że te drewniane paski służą do pakowania francuskich serów. Niestety ojciec nigdy tego sera nie spróbował i już nie spróbuje. Z resztą jakoś nie miało to dla nas wtedy większego znaczenia. Dopiero niedawno wspomniałem Henrykowi, że chciałbym jednak zobaczyć i spróbować tego sera, oraz zobaczyć jak jest pakowany w nasze paski.
 Dziś dostałem po raz pierwszy porcję sera w drewnianym pudełku ale to pudełko nie ma nic wspólnego z naszymi paskami łyka. Okazuje się że nasze łyko jest wewnątrz sera, zatopione w białym puchu pleśniowym. Nasze beskidzkie łyko świerkowe nadaje aromat francuskiemu serowi spod szwajcarskiej granicy. Produkowany nieprzerwanie od 1845 roku, dojrzewa 3 tygdnie w temperaturze 15stC. To ser sezonowy wytwarzany od września do marca z surowego mleka krowiego. Podawany najczęściej na ciepło w półpłynnej postaci.




 Słowa dla wyszukiwarki: ser pleśniowy mont d'or napiot,  ser montdor, mont dor.

BIOGRAFIA MALUCHA

$
0
0
fot:Oyrzanowska
Stoi i czeka na remont, nasz nowy - stary maluch "dla młodej pary" na osiemnaste urodziny. Po, chyba dwunastu latach historia zatoczyła wielkie koło. Miałem malucha  "600" z 1981r. szałwiowego (331 Polifarb Cieszyn). Zrobiłem w nim samodzielnie, dwa remonty karoserii z lakierowaniem i dwa remonty silnika z poprawą parametrów. Sprzedałem kiedy powiększyła się rodzina. Mam nadzieję, że służył komuś jeszcze długo.
Nie przypuszczałem, że przyjdzie mi jeszcze raz zmierzyć się z małym Fiatem.
Tym razem model '78 który o własnych siłach przejechał 500km do nowego domu w Pewli Małej, z miejscowości Lubsko niedaleko Żarów.
Wiele osób dowiedziało się o naszym nowym nabytku z fejsbuka czy instagramu.

Pod choinką w minione święta znaleźliśmy książkę "Biografia malucha" napisaną przez Przemysława Semczuka w 2014 roku. Aniołem z prezentami okazała się wyjątkowa Kobieta na karuzeli życia.
Budowę malucha znam na pamięć, ale jego historia nie była mi tak bliska.

Zakładowy Hotel Klubowy FSM dla gości i delegacji.
Wnętrze projektował W. Zin i zespół. BB ul. Laskowa 52
Książka jest zapisem faktów podanych z lekkością, okraszona kilkunastoma zdjęciami archiwalnymi i wieloma anegdotami jakie powstawały w tamtych czasach.
Biografia jest nie tylko życiorysem samochodu, ale również historią powstania fabryk, w Bielsku i Tychach. Przedstawia zmagania budowniczych z rzeczywistością okresu PRL'u i tym co charakteryzowało tamte czasy. Od braków materiałowych przez niedostatek fachowców, aż po skomplikowane układy na najwyższych szczeblach władzy od której wtedy wszystko zależało. Wyraziście pokazuje rozdźwięk pomiędzy tym co znaliśmy z prasy, radia i telewizji, a tym co spędzało sen z powiek nie tylko dyrekcji fabryki ale i zwykłym obywatelom borykającym się z deficytem części zamiennych na rynku.
To ciekawa lektura zwłaszcza dla ludzi którzy mają teraz maluchy, a nie pamiętają tamtych czasów. Dzięki niej łatwo przeniosą się do kolejki po benzynę na kartki, czy po części niepełnowartościowe do Bomisu. Przejadą się dookoła świata maluchem i dookoła Polski, a nawet zobaczą jak naprawia się fiacika na chodniku. Wyprodukowano prawie 3 400 000 sztuk. Kabriolety, kombi, dostawczego, do m malowania pasów na jezdni,  dla inwalidy, do wojska, a nawet trzykołowego. Ostatniego w 2000 roku.

tata
Wiele prototypów powstało w Ośrodku Badawczo-Rozwojowym  OBR ,  później BOSMAL. Tam pracował mój ojciec i jego koledzy od których wiele się nauczyłem: Robert Biłko, Piotr Kajfosz, Mietek Kubica.
 








"Góra Tajget" - góra Żar

$
0
0

Siedziała w ciemnym kącie kawiarni literackiej obserwując gości wchodzących na spotkanie. Nas też dostrzegła. Czekając, patrzyłem na jej zdjęcie z okładki książki nie mając pewności czy to ta sama osoba którą widzę obok. Patrzyła na mnie z okładki zimnym wzrokiem, niedostępna założonymi ramionami które obejmują siebie skrywając wewnętrzną tajemnicę. Nie czytałem jeszcze jej książki.
Może to i dobrze bo dziewczyna o perlistym uśmiechu, w zwiewnej, letniej sukience wydawała się taka inna
od tej którą trzymałem w dłoniach.

Opowiadała o pracy nad książką. O łączeniu obowiązków rodzinnych i zawodowych,  przyznając się do chwil słabości, kiedy po zgromadzeniu materiału musiała rozpocząć pisanie a wtedy nagle pojawiło się wiele, mniej lub bardziej, istotnych rzeczy do zrobienia, które odwlekały decydujący moment kontaktu z klawiaturą. Skądś znam to uczucie i nie jest mi obce nawet teraz.

Książka porusza ważny temat eliminacji "jednostek społecznie bezużytecznych" , i choć jest zbiorem opowieści to fakty w nich zawarte dają nam  obraz  preludium ostatecznego rozwiązania choć nie jest to książka stricte wojenna czy historyczna
To bardziej próba przywrócenia pamięci zapomnianych ofiar które w końcu zostaną nazwane i przypomniane dzięki społecznej inicjatywie mieszkańców śląska. Przypomniane nawet pomimo pewnego społecznego oporu i obojętności tłumaczonego tzw " przyczynami obiektywnymi"
To również problem winy i odpowiedzialności oraz relatywizmu moralnego sprawców, pomocników i ludzi odpowiedzialnych za te konkretne zbrodnie dokonane na dzieciach..

Jest w tej książce także pewna niespodzianka która dotyczy naszego regionu. Góry Żar. Zapory w Porąbce. Samochodów jadących mimo grawitacji i robotników przymusowych z Auschwitz oraz ich oprawców wypoczywających na brzegach Soły w nagrodę za dobre wyniki.

     

Dom na Granicy.

$
0
0




 Kiedyś, kino lepsze było niż sex. 


 W tym roku było pełnoletnie, a sex był tak późno, że nie doczekałem "wisienki na torcie", jak pisali organizatorzy, o nocnych projekcjach kina erotycznego. Z łatwością zasypiałem syty wrażeń festiwalowych i budziłem się głodny nowych przeżyć estetycznych i emocjonalnych.
Po latach obcowania z przeglądem Kino na Granicy, Cieszyn stał sie dla mnie drugim domem również  za sprawą nowej, uroczej kawiarni literackiej Kornel i Przyjaciele, która jest mi najbliższym miejscem w Cieszynie.
Z zapasem klisz 35mm i aparatem Lomo Lc-a wjechałem do świetlicy Krytyki Politycznej, odebrać dobra jakie przysługują każdemu zadeklarowanemu widzowi. Przed projekcjami chciałem jednak przywitać się z Kornelem. Jego mecenaska Mariola wita mnie zawsze w jego imieniu z czułością, dzięki czemu czuję się tam jak domownik, witany gęstą kawą pachnącą od progu.
Na moście przyjaźni. KP 
 Nie zakładałem co będzie dla mnie ważniejsze podczas tegorocznej majówki. Czy Ciało/Body z jego ograniczeniami i możliwościami, akceptacją i odrzuceniem czy dusza i emocje jakich oczekiwałem od filmów i spotkań.
Chyba tego oczekuje się od filmu, żeby widz wyszedł z kina poruszony i nie jest ważne jakimi emocjami zostanie dotknięty. Czy będzie śmiał się czy płakał, czy będzie czuł złość czy bezsilność. Film ma widza poruszyć. Jeżeli nic takiego nie ma miejsca to znaczy że praca realizatorów nie była najlepsza. Jedni w takiej sytuacji wychodzą z kina niezadowoleni ale są i tacy kinomani jak np. Stanisław Janicki który, kierowany szacunkiem dla pracy ekipy filmowej ogląda film do końca ponieważ jak twierdzi: Nigdy nie wiemy co nas spotka na ekranie później i należy się to wszystkim którzy ciężko pracowali na planie i w studiu.
Dyr. Łukasz Maciejewski dla TV.
Na szczęście to zdanie usłyszałem z jego ust już po festiwalu, dlatego łatwiej było mi wyjść w połowie seansu filmu Gejsza,  czułem się także usprawiedliwiony, gromkim śmiechem dobiegającym z sali w wielu  momentach. I to nie była komedia.
 Wyszedłem z założenia, że po co mam się męczyć na słabym filmie skoro mogę posiedzieć u Kornela w "Zacisznym" kącie, pijąc kawę i przeglądając książki z półek księgarni i antykwariatu albo porozmawiać np. z Markiem Koterskim o naszych "obsranych bachorach".

Szura / Koterski
Rozrywany pomiędzy stroną polską i czeska motałem się pomiędzy duszą i ciałem. Pomiędzy wspaniałymi  czarno-białymi, statycznymi zdjęciami Adama Sikory a skomplikowanym wnętrzem Olgi Hepnarovej której nikt nie potrafił pomóc ani zrozumieć. Doprowadziło ją to "na skraj załamania nerwowego" skąd wystarczył tylko jeden prosty krok by zwrócić uwagę społeczności na istnienie osób borykających się z takimi jak ona problemami adaptacji w społeczeństwie i poszukiwaniu tożsamości.
foto:KnG
Olga Hepnarova pozostanie w mojej pamięci na długo, podobnie jak minione "Obrazy starego świata", po których długo milczałem.
Marian Dziędziel i dyr. Łukasz Maciejewski. foto:KnG



Agata Kulesza





















Milczałem, po filmie "Róża" z Dorocińskim i Kuleszą, której po spotkaniu powiedziałem jak bardzo mnie wzruszyła postać którą grała. Ona jest taka mała i jednocześnie taka mocna. Jak sama powiedziała, role wybiera jak chce, jednocześnie mając świadomość że łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Dlatego "...córki krowy" były konieczne by otrząsnąć się po traumie wojennej i prl'owskiej przemocy.

Szura / Kulesza


-...
-Niech mi pan nie mówi, bo też się zaraz rozpłaczę. -odpowiedziała na moje wyznanie, ofiarując wspólny autoportret.


Pamiętacie jaką burzę wywołała książka J.T.Grossa "Sąsiedzi", potem następna "Strach", aż w kinach pojawił sie film "Pokłosie". Maciek Stuhr z goryczą opowiadał kiedyś w Cieszynie o pokłosiu tego filmu.
Podobny los pewnie spotka film "Klezmer" którego nikt nie chce dystrybuować w polsce na szeroką skalę, gdyż obnaża prawdziwe oblicze polaków w obliczu wojny, zagrożenia i... wizji pieniędzy. Bardzo dobry film niosący mocny przekaz, zrealizowany przy niskim budżecie w naturalnej, leśnej scenerii. Zdobył kilka nagród ale jeszcze nie odbił się echem w polskich mediach.
 Nie sposób opisać wszystkich filmów. Nie sposób też zobaczyć. Trudno się zmobilizować kiedy pachnie gęsta kawa u Kornela. Czasem ważne jest lenistwo i świadomość że nic nie muszę. Nie muszę zobaczyć stu filmów, codziennych koncertów czy wszystkich wystaw. Kino na Granicy to takie wczasy, chwila na slowlife w zabieganym życiu. Książka, spacer, zdjęcia...
Najważniejsze tylko są te filmy które na długo zapadają w pamieć. Te, które "przywozi się" do domu w sercu i przedstawia jako lekturę obowiązkową dla reszty rodziny.

Wojna światów na winylu.

$
0
0
 Leżał nieruchomo spocony, przykryty pierzyną aż pod nos. Zimowy wiatr cisnął się do pokoju przez szpary w starym oknie na poddaszu, poruszając firanką blisko jego głowy. W pokoju było gorąco od pieca kuchennego i parno po sobotniej kąpieli w balii do której wodę grzało się na węglowym piecu kuchennym
Bał się że przyjdą do niego, że zostanie z niego i jego rodziny tylko cień szkieletu na podłodze. Nienawidził tego okna wieczorami, bo w ciemnym pokoju dostrzegał za firanka świecące punkty odległych okien sąsiadów. Wydawało mu się że któreś z nich jest tym strasznym okiem obcego penetrującym opuszczone domy, pokoje i piwnice w poszukiwaniu żywych. Ruszających się. Trzęsących ze strachu.
 Leżał w łóżku bez ruchu powoli oddychając by nawet pierzyna nie uniosła się jego oddechem. Myślał że jest niewidoczny dla nich. Oni przecież potrzebowali ludzkiej krwi by egzystować w naszym ziemskim środowisku.
 Patrzył w ekran starego, czarno-białego telewizora Beryl i spodziewał się, że to co widzi  na ekranie, może być za rogiem jego domu a może nawet pod parapetem okna.Wtedy jego wyobraźnia była dla niego przekleństwem. Wyobraźnia potęgowała strach który go paraliżował.
 Nie mógł wiedzieć że gdzie indziej ludzie przerażeni bardziej niż on, wychodzili z domów, pytali sąsiadów, wypełniali ulice w pośpiechu by oddalić się od obcych których jeszcze nikt właściwie nie widział ale ponoć mieli być za którymś rogiem ulicy, innym mieście. Nie wiedział tak jak oni, że obcy mogą być już w prawie każdej stolicy.
 Nie wiedział, że podobnie jak on, czuli się kiedyś mieszkańcy amerykańskich miast słuchający przy radioodbiornikach słuchowiska zrealizowanego przez Orsona Wellsa 
Wielu uwierzyło w to co usłyszeli. To było doskonale zrealizowane słuchowisko na podstawie książki Herberta Georga Wellsa pt.: "Wojny światów"
                                                                          ***
 Ja byłem tym przerażonym dzieckiem.
Nie pamiętam ile mogłem mieć wtedy lat. Może dziesięć, ale film wrył mi się w pamieć i nigdy go nie zapomniałem. Po wielu latach, może to był 1989 rok, kupiłem książkę Wellsa wydanie Iskry 1987 i przeczytałem jednym tchem. Z filmu pozostało tylko mgliste wspomnienie na kolejną dekadę.
Początki domowego internetu o prędkości 256 kb pozwoliły mi zbierać bity tygodniami bo było tylko kilka słabo aktywnych źródeł na całym świecie w sieci P2P. Chciałem jeszcze raz poczuć tamte emocje z filmem który na zawsze ze mną pozostanie. 
Potem możliwości rosły już lawinowo wraz ze wzrostem przepustowości łączy i możliwości abonamentowych. Dziś wszystko jest na wyciągniecie ręki, pozbawione pokory, cierpliwości i  tego wyjątkowego smaku wysublimowanego oczekiwaniem.


W 2013 roku do polski przyjechał Liam Neeson z music-hall'em "War of the worlds" o którym nie wiedziałem.

Wczoraj na giełdzie płyt winylowych w bielsku wygrzebałem, właściwie przypadkiem, piękny, dwupłytowy album ze ścieżką dźwiękową tegoż music-hall'u, wydany w 1978 roku przez CBS. To narazie najcenniejszy zakup tegoroczny, niosący niezapomniane emocje słuchania i niesamowite wspomnienia z dzieciństwa.

Integralną częścią płyty jest książka zawierająca reprodukcje prac artystów.: Geoff Taylor, Peter Goodfellow, Michael Trim.
















Wykonawcy. 
A adaptacja z 2005 roku z Tomem Cruis'em też mi się podobała.... takie prawo pierwszych połączeń.

"LATARNIK" - narkomanem?

$
0
0
Zabrałem od Kornela z regału bookcrossingowego, niepozorną książeczkę: "Latarnie morskie polskiego wybrzeża", Mariana Czernera z 1971 roku. Byliśmy z Katarzyną w wielu z opisanych tam latarniach, dlatego pomyślałem że książka może sie jeszcze przydać. Może jeszcze  kiedyś pojedziemy na wczasy nad Bałtykiem.
Książka zawiera historię latarnictwa, charakterystykę latarń polskiego wybrzeża, dane techniczne i ich budowę. Natomiast ostatni rozdział poświęcony jest latarniom w literaturze. Tam znalazłem, co następuje...


 Sienkiewicz, swojego "latarnika", oparł na relacji prasowej Horaina pisanej z ameryki, zamieszczonej w "Gazecie Polskiej" z 10.02.1877r.
Julian Horain, opisywał losy znajomego latarnika, polskiego emigranta nazwiskiem Sielawa, opierając się na artykule prasowym "New York Times'a" z 23.11.1876 roku w którym opisana jest śmierć aptekarza Sielawy.
Sienkiewicz potwierdza te informacje w liście z San Francisco 18.12.1877 roku.

Sielawa opuścił Europę około 1848 roku i przez Przylądek Dobrej Nadziei, Madagaskar,  Australię, Amerykę Południową, Środkowa dotarł do USA. Dostał pracę w latarni morskiej Colon-Aspinwall w rejonie kanału panamskiego 10 mil (mM?) od brzegu. Przebywał tam nieprzerwanie przez 26 miesięcy zaopatrywany co 2 tyg w żywność. W jednej z paczek znalazł książkę Zygmunta Kaczkowskiego zatytułowaną  "Murdelio".
Pewnego popołudnia Sielawa zatopił się w lekturze tak bardzo, że zapomniał zapalić latarnię ponieważ zasnął nad książką i tej feralnej nocy statek osiadł na mieliźnie. Z tego powodu latarnika zwolniono z posady, a on sam znienawidził książki. Przeniósł się do Nowego Yorku gdzie pracował jako aptekarz w przy ul. Leonard Street 166g.
John Biggio, drugi pracownik apteki R.B.Wilsona, znalazł Sielawę martwego na tyłach apteki. W kieszeni zmarłego znaleziono list napisany po polsku, najwyraźniej do przyjaciela z jednym charakterystycznym zdaniem
                             "(...) Chciałbym wrócić do ojczyzny, do domu i tam zakończyć życie. (...)"

  Właściciel apteki powiadomił coronera, że jego pracownik był morfinistą i najprawdopodobniej przyjął zbyt dużą dawkę narkotyku. Jednak sekcja zwłok wykazała, że Sielawa zatruł się kwasem pruskim który pewnie wypił przez pomyłkę w zamroczeniu morfinowym.

Sienkiewiczowska historia wydaje się być naciągana z kilku powodów: ponieważ według zasad, powinno być dwóch latarników po pierwsze dla bezpieczeństwa konieczne są zmiany po czterogodzinnej nocnej wachcie, poza tym obsługa i konserwacja sprzętu jest czasochłonna oraz konieczne jest zastępstwo na wypadek nagłej choroby a w przypadku złych warunków atmosferycznych kontakt z lądem jest niemożliwy nawet przez kilka dni co stanowi zagrożenie zdrowia latarnika.
Oprócz tego, autor włożył w ręce latarnika inną książkę. By wzmocnić przekaz dla czytelnika, Sielawa czytał "Pana Tadeusza" bo, być może, Sienkiewicz przewidywał słabość powieści Kaczkowskiego.
Czy zatem Latarnik był latarnikiem?

Targi książki Katowice.

$
0
0
Spakowałem pospiesznie książki przeznaczone na wymianę u Sląskich Blogerów Książkowych do walizki po maszynie do pisania Łucznik, którą Karolina wyjęła żeby pisać listy. Rzuciłem na tylne siedzenie samochodu i pognałem autem po Kingę, która miała ochotę pojechać ze mną.

Targi Książki odbywały się w Międzynarodowym Centrum Kongresowym w Katowicach i od pierwszego wejrzenia Centrum urzekło mnie jako obiekt architektoniczny. Potwierdzenie swojego zachwytu znalazłem w książce F. Springera pt.: "Księga zachwytów". Centrum Kongresowe jest monumentalne lecz nie dominujące. Nawiązujące do górniczej, a właściwie "węglowej" tradycji śląska. Przyciąga wzrok, mając za plecami potężny budynek  NOSPR i kłoni się Spodkowi, który jest królem Katowic.

Wstęp wolny na targi trochę mnie zaskoczył bo w Krakowie trzeba płacić. Szatnia nie była konieczna, bo nie było tak gorąco jak w krakowskim ulu. Wielka przestrzeń dawała komfortową swobodę.
Od razu trafiliśmy z Kingą do Śląskich Blogerów Książkowych, gdzie poznałem jej znajomych biblionetkowych i mogłem pozbyć się balastu z walizki. Nie wiedziałem, że wymianą książkową rządzą pewne zasady. Ustalono przedział wiekowy książek do wymiany od...chyba  1999r. do 2016 roku. Miałem na szczęście kilka z tego przedziału i wymieniłem na Edelmana, Lisa, Rylskiego i Magdę Jethon. Resztę zostawiłem, ale jak się potem okazało nikt nie chciał starych książek nawet za darmo.
Po krótkim rekonesansie wróciłem do ŚBK i zabrałem walizkę z resztą
Dziennik Zachodni 
książek do antykwariusza, który kupił je ode mnie za parę złotych. Tym sposobem pozbyłem się ciężaru by zrobić miejsce na nowe książki bo w torbie już mi się nie mieściły.



 Zachwycony niezliczoną ilością książek, chodziłem od stoiska do stoiska, próbując obmyślić jakiś system by nie być błędnym rycerzem pośród boksów wystawowych. Dotykałem, oglądałem, ale nie wąchałem książek próbując zapamiętać po którą wrócić, a którą jednak odpuścić bo nie można mieć wszystkiego i trzeba liczyć siły na zamiary.
Zabłądziłem. Pojawiałem się przy stoiskach, przy których już byłem. Dziewczyny widzące mnie po raz kolejny, uśmiechały się z sympatią (a może z politowaniem). Łaziłem tak, że przegapiłem spotkanie z Sylwią

Chutnik, a tak chciałem zobaczyć z bliska różową grzywkę Jolanty (sic!). Zależało mi na tym bardziej, niż na spotkaniu Filipa Springera, którego mam wszystkie książki i z którym spędziłem cały dzień w Bielsku gdy zbierał materiały do książki "Miasto Archipelag". No i trafiłem na niego przypadkiem. Wymieniliśmy trochę uprzejmości i mogłem mu podziękować za umieszczenie mojego nazwiska w ostatniej jego książce.
Do Katarzyny Bondy nie chciało mi się stać w ogromnej kolejce, tym bardziej, że niczego jej autorstwa nie przeczytałem.
W jednym ogrodzie spotkań Masterton, w drugim Płaza,  potem Jacek Cygan, a Springer na dużym ekranie po dwakroć o książce "Trzynaście  pięter" ozdobionych Śląskim Wawrzynem.
Zaskoczony byłem mnogością stoisk antykwarycznych, gdzie zostawiłem sporo gotówki uzupełniając swoja kolekcję książek, oraz kolekcję moich znajomych.

Książe w cukierni 
Najbardziej jednak cieszy mnie książka o której już dawno słyszałem, ale nakład bardzo szybko się wyczerpał i dopiero teraz pojawiło się drugie wydanie. "Książe w cukierni", to pięknie ilustrowana i wyjątkowo wydana książka  filozoficzna o szczęściu i jego przemijaniu autorstwa marka Bieńczyka i ilustratorki Joanny Concejo. Można ją czytać, można ilustrować, a nawet dedykować na każdej stronie czy notować przemyślenia. Jest na to 6 metrów miejsca.

Poza książkami pierwszy raz na targach pojawiły się płyty winylowe u jednego (narazie?) antykwariusza. Znalazłem tam Yes "Tomato" i Dire Straits. Mam nadzieje, że za rok będzie więcej... do wydania pieniędzy.

Katowice blisko, dojazd prosty, parking duży i piękna jesienna pogoda. Do zobaczenia za rok.


retrospektywa Bohdana Butenki.


Filip Springer i Jerzy Kisielewski

Niechcący mam NIKONA.

$
0
0
 Listonosz puka dwa razy.
Czasem sam otwiera drzwi i krzyczy od progu - Pooocztaaa!
Zbiegam po schodach i widzę w jego rękach dużą paczkę. W tym momencie szybko analizuję czy coś zamawiałem przez internet i ile będę musiał zapłacić. On uspokaja  mnie od razu sławami - Dzisiaj za darmo! Kwituję odbiór i po chwili czuję ciężar zawartości pudełka. Mam burzę myśli, bo nie pamiętam żebym coś kupował ostatnio .
Rozpoczynam rytuał otwierania niespodzianki. Jestem pewny, że niczego nie zamawiałem. Gdybym spojrzał na etykietę, to po nazwisku nadawcy wiedziałbym od razu  Jednak nie popatrzyłem.
Pruję taśmy samoprzylepne które stawiają zaciekły opór. Targam karton i dostaję się do masy papierów pogniecionych dla bezpieczeństwa.
 Moim oczom ukazuje się piękny, czarny i ciężki obiektyw zmiennoogniskowy z wielką szybą z przodu o "rozmiarze" 28-200mm. Jedno spojrzenie na etykietę i z koślawych kalkowych liter odczytuję imię JOANNA.  .
 Tak. To od niej poczta dostarcza takie cuda jak ZORKA 4 czy PRAKTICA.
Natychmiast montuję obiektyw do Elki Nikona d60 ale nawet na manualnych ustawieniach nie chce działać. Może konieczna jest zmiana dodatkowych ustawień. Nie ma to dla mnie znaczenia bo w głowie kiełkuje już myśl o zakupie starej analogowej lustrzanki dla tego obiektywu.
Znajduję ofertę w przystępnej cenie, NIKONA EM z zoomem 35-70mm i decyduję się na jego zakup.

 Po tygodniu listonosz puka znowu dwa razy, potem krzyczy i sytuacja się powtarza ale wtedy juz wiem co trzymam w rękach. Wyjmuję z pudełka aparat z małym zoomem. Nie miał baterii dlatego nie mogłem sprawdzić czy działa. Baterie kupuję zawsze u żywieckiego zegarmistrza  "Pod dzwonnicą" bo ma duży wybór.
Włożyłem baterie i aparat nadal nie działał. Wskazówka światłomierza na matówce nie ruszała się. Jakimś cudem po kilku próbach zaczął działać. Nie wiedziałem dlaczego ale zaczął.
Jakieś klisze zawsze w domu mam więc na spółkę z Martyną "wyrobiliśmy" w ciągu tygodnia jeden film i po wywołaniu okazało się że aparat jest sprawny.
Oto kilka zdjęć:














Kiedy zakładałem drugi film do aparatu znowu przestał działać i nie umiałem go uruchomić.
Załamany rzuciłem go w kąt i zacząłem poszukiwania korpusu z gwarancją działania. Łatwo znalazłem prawie nieużywany, z pudełkiem instrukcją a nawet kartą gwarancyjną i styropianem wewnątrz. Aparat nie miał śladów używania. Można powiedzieć że "nówka sztuka" bo sprzedawca opowiedział mi, jak to jego ojciec wracając z delegacji zagranicznej, zawsze przywoził sprzęt fotograficzny dlatego on ma tego wiele i teraz sprzedaje.
Tym sposobem lekcja uruchomienia aparatu kosztowała mnie drugie body Nikona bo wtedy zorientowałem się żeby uruchomić światłomierz konieczne jest naciągnięcie kliszy do klatki numer 1 na liczniku zdjęć. Takie cuda! Tym sposobem niechcący mam dwa aparaty z zoomami a w drodze obiektyw tzw. standard 50mm f2 Helios/Kiev. A w najbliższą sobotę odbieramy kolejne negatywy z wywołania.
Dużo radości sprawiły mi ulotki i foldery dołączone do aparatu którego produkcja rozpoczęła się w 1979 roku czyli 37 lat temu.
  

Wiecej, tylko analogowych zdjęć: SZURENS.TUMBLR.COM

CZARNY ATRAMENT, LISTY SZYMBORSKIEJ

$
0
0
Od dawna piszę piórem. Sprawia mi to przyjemność. Piszę do ludzi. Piszę dla samego pisania. Kiedy nie piszę, wtedy czasem otwieram pióro i kreślę linie na karteczkach do notatek. To przyjemne uczucie trzymać w spracowanej, silnej dłoni, takie delikatne narzędzie, jakże inne od tych które używam na co dzień. To uczucie porównywalne z dotykiem kobiecej dłoni uniesionej do powitania. Szkoda że nie wszystkie kobiety o tym wiedzą. Nie wszystkie chcą się witać.
Dłoń, podana jak opadający liść, do ucałowania, pachnie. Ciepło ciała otulające dłoń niesie obłok zapachu ze źródła w zgięciu nadgarstka. Perfumuje się nadgarstki lecz tylko we wnętrzu. Dlaczego nie można całować ciepłego wnętrza dłoni by sycić się aromatem intymnego wyboru perfum.
Dlatego witając się czule dotykiem policzków, zawsze sięgam szyi by poznać osobisty wybór zapachu. Zdarza się, że ten zapach  zostaje na moim policzku dłużej i towarzyszy mi jeszcze przez jakiś czas.

Pisząc, czasami zaciągam się zapachem atramentu, celowo zbliżając stalówkę do nosa. Ten moment ożywia obrazy z dzieciństwa. Lata nauki pisania tanimi chińskimi piórami i atramentem Hero, bo innego po prostu nie było. Do dziś można go kupić za 3,50zł i te same pióra Herb 330 w podobnej cenie.
Wąchając atramenty różnych marek zastanawiałem się czy istnieją perfumy posiadające choćby w minimalnym stopniu nutę zapachową zbliżoną do atramentu.
Przeszukiwałem internet wpisując rozmaite konfiguracje haseł dla wyszukiwarki i ku swojemu zaskoczeniu znalazłem kilka opisów jednej perfumy

                                                 LALIQUE  --  ENCRE NOIRE  --  
  


Ciężkie, prosto ciosane, ciemne szkło przypominające kałamarz. Trochę większe niż buteleczki z atramentem. Zamknięte drewnianą zatyczką z ciemno bejcowanego drewna i tłoczoną sygnaturą.  Precyzyjny atomizer 100ml.
Bardzo pozytywne recenzje blogerów i opisy wrażeń zapachowych spowodowały, że zapragnąłem poczuć ten zapach na własnej skórze i skonfrontować go z własną wyobraźnią.
Próbki są łatwo dostępne w internecie.
Listonosz zawsze dzwoni dwa razy.
                          
***

Zaciągnąłem się... i ne poczułem atramentu. Nie ma podobieństwa, jednak moc, wyrazistość i trwałość są jakby właśnie atramentowe. Trwałe i ponadczasowe. Zapach po wielu godzinach jest nadal wyczuwalny. Po zachłyśnięciu się gamą wielu mocnych wrażeń z czasem ustępuje dyskretnej obecności, objawiającej przy nagłych ruchach powietrza wokoło głowy. Jego delikatne ślady pozostają nawet po dwunastu godzinach, wtedy staje się tak dyskretny, że tylko dotykiem można go jeszcze odnaleźć.
Czarny Atrament skomponowany przez Nathalie Lorson doskonale pasuje do pięknego czarnego pióra okolicznościowego LAMY sygnowanego podpisem Wisławy Szymborskiej na okoliczność dwudziestej rocznicy przyznania Nagrody Nobla. Sprawiłem sobie przyjemność kupnem tego pióra podczas promocji książki "Najlepiej w życiu ma twój kot" , Listy Wisławy Szymborskiej i Kornela Filipowicza.

Spotkanie z autorami odbyło się w najlepszym z możliwych miejsc czyli Kawiarni Literackiej Kornel i Przyjaciele gdzie gośćmi byli Michał Rusinek, Sebastian Kudas, Teresa Walas. Listy czytali aktorzy teatru z Czeskiego Cieszyna.
Pióro LAMY jest solidnym narzędziem piśmienniczym pasującym do dłoni doskonale i z niezwykłą lekkością tańczącym na kartkach starego pożółkłego papieru.
Jeżeli ktoś chce mi dać przyjemność pisania piórem otrzymując ode mnie list, to proszę o kontakt szurens@gmail.com.

Listonosz kiedyś przyniósł mi tester. A, Karolina i Sebastian, przynieśli mi wczoraj pełny kałamarz.

ZROBIŁEM FIATA KAROLINIE - 1978

$
0
0


Od dłuższego czasu przeglądałem ogłoszenia w poszukiwaniu malucha. Pewnej nocy pojawiło się ciekawe ogłoszenie na allegro.
Maluch z 1978 roku  w miejscowości Lubsko. Stary typ, właściwie taki pierwszy, tylko już modyfikowany przez właściciela. Brzydki i bez ważnego badania technicznego. Prawie 500km od domu, pod niemiecką granicą.
Kaśka już zasypiała, ale musiałem ją zapytać, czy nie ma nic przeciwko. Uniosła tylko powiekę i przekraczając granicę snu ziewnęła:
- A kuuupuujjj...
Kupiłem auto gestem -KUP TERAZ-  za 800 złotych. Następnego dnia zadzwoniłem i umówiłem się na spotkanie. Zaplanowaliśmy z Kaską jesienną wycieczkę do Lubska. Sprawnie dotarliśmy na miejsce. Właściciel okazał się bardzo miły i uczciwy. Niczego nie ukrywał, a nawet obdarował nas wielką ilością części zamiennych. Kompletem dokumentów, rachunków i paragonów z napraw.


Żeby nim "bezpiecznie" wracać musiałem zrobić badanie techniczne. Auto było tak zgnite, że diagnosta chwycił się za głowę.  Na szarpaku podłoga dosłownie się rozjeżdżała. Dostałem tymczasowe pozwolenie na tydzień, tylko by dojechać do domu. Podpisanie umowy uczciliśmy kawą i ciastem, specjalnie upieczonym na tę okazję przez żonę właściciela.. Nie mogli się z tym maluchem rozstać, bo auto było od początku w jednej rodzinie i woziło dwa pokolenia. Teraz nasze młode pokolenie będzie kolejnym.


Noc spędziliśmy w hotelu w Lubsku i rano po śniadaniu wyruszyliśmy w drogę... z duszą na ramieniu bo hamulce były bardzo słabe, a prędkość maksymalna 80km/h.



Po drodze miałem małą awarię, bo maluch gubił zapłon. Okazało się, że pierścień segera spadł z ośki przerywacza i robił zwarcie w aparacie zapłonowym.
Na pełnym baku zrobiłem 400 km. Przed Katowicami wlałem piątkę z kanistra i dojechałem do domu.
Z Karoliną i Sebastianem w jeden dzień całego rozebraliśmy. Została buda na kołach. Już wtedy wiedziałem jak wiele części będzie potrzebnych.
  Pas przedni, połowa podłogi bagażnika, błotniki, progi, poszycia boków, belka tylna, podłoga przestrzeni pasażerskiej, miski sprężyn, wzmocnienie pod przednie wahacze, uchwyty podnośnika. Do tego arkusz blachy 1mm na łaty i dwójka na ścianę grodziową pod układem kierowniczym, szyny siedzeń.
 Do tego jeszcze pompa hamulcowa , wspornik układu kierowniczego, tylny wahacz, przewody miedziane, szczęki, przeguby, zabieraki, chromowane zderzaki, komplet siedzeń ze starego malucha, konsola przełączników bo była połamana, nowa szybka licznika, klamki wewnętrzne i zewnętrzne chromowane, radio z epoki -Tramp - Unitra, półka na głośnik wąska, białe szybki lamp i kierunkowskazów, hak na biało i felgi lakierem proszkowym, pasy bezpieczeństwa statyczne niebieskie, gniazdo elektryczne haka, bałwany, odboje, cienka kierownica, linki,



Źle robi się blacharkę kiedy auto było wcześniej rozbite i naprawiane z pomocą palnika, a elementy spawane po rancie bez nawiercania.  Takie były czasy. Z tego powodu miałem utrudnione zadanie, bo gdy do tego doda się, tak zwane, części wyprodukowane w prl'u przez rzemieślników to robota jest jeszcze gorsza bo nic nie pasuje.

Nie ma się co rozpisywać o fizycznej pracy. Była straszna. Cięcie, spawanie, pasowanie, dorabianie, szlifowanie. Nie liczyłem godzin, ale jedno jest pewne, lepiej więcej zapłacić za auto w lepszym stanie bo potem naprawa jest bardziej komfortowa i wszystko dobrze pasuje.Przygotowanie do lakierowania to kolejne dni rzeźbienia kitu i podkładu.  Szlifowanie i lakierowanie zakończyło pewien etap. Konserwacja,
 składanie to kolejne dni. Drzwi jeden dzień, instalacja elektryczna jeden dzień, silnik, hamulce, wnętrze i...już mi się nie chce dalej wymieniać.
Skończyłem.
Przeszedł przegląd, został przerejestrowany i Karolina oraz Sebastian czekają na egzamin z prawa jazdy. Numer rejestracyjny czekał rok w wydziale komunikacji w Żywcu. ( Dorota Hebda - dzięki)





















Stan wojenny a... pamiętam.

$
0
0
...nie przespałem jak Jarosław Kaczyński do 12 w południe...

Zakładowy Mikołaj pracowniczy w bielskiej Befamie 12 grudnia.
Worek słodyczy dla mnie i Anety. Miałem wtedy 9 lat. Aneta 2 lata. Piękna idea socjalistyczna która przetrwała do dziś w niektórych przedsiębiorstwach. Na parkingu zakładowym stał nasz duży Fiat 125p koloru koralowego z pełnym bagażnikiem domowych wyrobów z zabitej świni hodowanej przez mojego ojca.
 Świniobicie to święto na wsi. Rzeźnik Antoni Świerczek przygotowywał wyroby cały dzień, od świtu do zmierzchu. Boczki, szynki, balerony, salcesony w świńskim pęcherzu, i kaszanki na ciepłej wieprzowej krwi upuszczanej o świcie w mglisty poranek. Część tego skarbu ojciec zawsze zawoził swojej siostrze Małgorzacie do Katowic.
Czasy były ciężkie więc czymś oczywistym było dzielenie się dobrodziejstwami ze wsi.
 
Maluchy bawiły się w osobnym pokoju. Luiza będzie pewnie pamiętać najwięcej. Krycha mało a Aneta  nic.
W mojej pamięci pozostał tłumiony gwar nocnych dyskusji przy wódce i kiełbasie z nutrii. Potem głośne, nocne tykanie nakręcanego zegara na półce z książkami, jasne światło latarń ulicznych oświetlające śpiące pokoje i... zimowy poranek niedzielny.
Dorośli w dziwnym dla mnie niepokoju chodzili z kąta kąt i o czymś o czym nie miałem pojęcia dyskutowali.
W pewnej chwili ojciec podniósł mnie i postawił na szerokim parapecie blokowego okna. Padał śnieg. Przed blokiem do dziś rosną wysokie drzewa, wtedy obsypane na biało do ostatniej gałązki. Na dole kiosk Ruchu i pusta ulica, pusty chodnik.
Staliśmy tak przez chwilę nie wiem na co czekając, bo śnieg nie był mi dziwny. Po chwili ojciec pokazał mi palcem dwóch ludzi w mundurach z wielkimi futrzanymi kołnierzami, ciasno opasanych z wielkimi czapami na głowach..
Dostojnie szli białym chodnikiem a niewinne drzewa kłaniały się im nisko. Ulicą Mikołowska przejeżdżały wozy bojowe na wielkich pompowanych kołach.
Po wspólnym śniadaniu dorośli siedzieli przy stole pili kawę extra select a dzieci w drugim pokoju bawiły się przy włączonym telewizorze. Jeden z dorosłych, siedzący przy drzwiach do drugiego pokoju odchylał się tylko by rzucić okiem przez ramię ma ekran telewizora.


Miał być teleranek a o 9:00 zamiast koguta pojawił sie facet w mundurze. Dorośli wskoczyli do małego pokoju i wszystko się im wyjaśniło. Jednak dla nas niezrozumiały był brak teleranka. Dyskusjom w dużym pokoju potem nie było końca a nasza zabawa w dziecięcym gronie trwała niezmącona.
Powrót do domu za to mieliśmy utrudniony bo na każdym skrzyżowaniu mijaliśmy wozy bojowe i żołnierzy. Nie pamiętam momentu kontroli ale rodzice pewnie się bali. Dobrze że bagażnik Fiata był już wtedy pusty, bo za jego zawartość można było pójść do więzienia.
Dziękuję za uwagę...

Sztuka pod strzechy.

$
0
0
Naoglądałem się Antyatlasa na ręczniku Karoliny wygranym w konkursie MOCAK'u.
Kiedyś, Karolina pojechała z klasą na wycieczkę szkolną do Krakowa zobaczyć wystawę pt.: Gender w sztuce.  Podobała się jej.
Wspominałem o tym kiedyś, jak to niektóre uczennice i wychowawca byli zaskoczeni a nawet zniesmaczeni ekspozycją ponieważ nie sprawdzili o czym jest ta wystawa. Teraz historia zatoczyła pewne koło i wróciła do mnie przypadkiem na paczce papierosów.

           

Kaśka wysłała zdjęcie paczki papierosów do Bartka Jarmolińskiego i nie był zaskoczony podobieństwem.

Prezenty niespodziewane.

$
0
0
Listonosz dzwoni dwa razy.

Pamiętała o mnie CZECHOŻYDEK. Obdarowała świątecznym podarunkiem, którego spóźnienie nie ma znaczenia, bo wynagradza je zawartość upominku.
List, pisany odręcznie, co w dzisiejszych czasach należy podkreślać,  piękne pocztówki literackie fundacji Nowoczesna Polska, miesięcznik ResPublica 12/88 poświęcony 20 rocznicy inwazji wojsk UW w Czechosłowacji oraz egzemplarz podziemnego wydawnictwa antykomunistycznego z końca 1984 roku - Ruch Polityczny Wyzwolenie.

ResPublica.
Josef Skvorecki w wywiadzie daje wyraźny sygnał że  nie czuje się rzecznikiem narodu choć z perspektywy emigracji może lepiej i mocniej formułować problemy filozoficzne czy polityczne dotyczące jego narodu. Jednak najbardziej zależy mu na pisaniu, i nie dlatego by rozwiązywać problemy wielkiego kalibru ale by po prostu "ludzie go czytali". Nie jest dla niego ważny naród który nazywa nawet czasem chołotą ale najcenniejszy jest dla niego człowiek jako jednostka.
Interesujący jest fragment poświęcony możliwości wyjścia z uwczesnego kryzysu dzięki katolicyzmowi który zestawia z marksizmem. Podkreśla że pomimo zmian na świecie pewne wartości pozostają niezmienne... I tu ciekawostka bo w tym miejscu pozostało puste pole [-----] wymazane przez cenzurę i opisane:   (Ustawa z dnia 31.07.1981 o kontroli publikacji i widowisk, artykuł 2 punkt 3 Dz. Ust.nr.20 poz. 99 zmiany: 1983 Dz.Ust. 44 poz.204)
W tym numerze ResPubliki jest jeszcze wiele takich miejsc usuniętych przez cenzurę.
Bardziej oparł się cenzurze list Ivana Klimy w którym pisze o pewnej bliskości Polaków i Czechów postrzeganej przez pryzmat indywidualnego zainteresowania Czechów polską kulturą. (wtedy w 88)  Nie tylko niskonakładowymi przekładami polskiej literatury ale filmami i teatrem. Statystyczny  Czech chętniej sięga po książki i filmy rozrywkowe. Polskie filmy cieszą się wielką popularnością. Czesi przyjeżdżają do polski na Jazz Jamborre czy oglądać filmy Formana na VHSie.
Polacy w oczach Czechów to, jak kiedyś tak i dzisiaj, handlarze, kombinatorzy oraz burzyciele porządku co do idei jest jeszcze dla Czecha akceptowalne ale związana z tym nieodpowiedzialność już nie jest rozumiana,  co potwierdziły niedawne spotkania Czułych Barbarzyńców w Bielsku.
Mariusz Surosz zapytany - Dlaczego Polacy lubią Czechów odpowiedział - Nie lubią! Oni lubią swoje wyobrażenie o nich.
Numer zawiera bogate kalendarium historii Czechosłowacji 1938 - 1988, listy naocznych świadków biorących udział w inwazji '68. Listy znanych Polaków mówiące o tym co w czeskiej kulturze jest dla niech ważne. ( Kieślowski, Lityński, Woroszylski )
Jest tekst o sukcesie Dzienników t1 Gombrowicza w USA (tł. z polskiego Lillian Vallee). Przez dwa miesiące w pierwszej dziesiątce najlepiej sprzedających się książek w Nowym Yorku. Cena 15 do 40 dolarów w zależności od oprawy. Słynny Penguin chciał je wydać w swojej serii ale nie otrzymał praw.
Niespodziewane prezenty najlepsze.
A najlepsze jeszcze przede mną i to niebawem :-)






Viewing all 75 articles
Browse latest View live