Quantcast
Channel: SZURENS - kołonotatnik
Viewing all 74 articles
Browse latest View live

Wczasy w PRL'u

$
0
0

Od dawna chciało mi się Bieszczad. Chciało mi się, bo ojciec z mamą zajechali tam Junakiem w 60 tych latach i pozostało po ich podroży kilka czarno-białych zdjęć.
Chciało mi się wiochy i zadupia, które nie posmakowało pasteli styropianu. Chciało mi się przeciwwagi dla Chorwacji. Tego nieznośnego ciężaru gumofilców i porzuconych w kąt obejścia traktorów. Wierzb koślawych, i chałup drewnianych ze zgarbionymi dachami sięgającymi niewykoszonej trawy. Ich smutnych okien poszarzałych resztkami firanek od lat nie zmienianych. Nie przenikanych już spojrzeniem starców...  
...kobiet w stylonowych podomkach, łażących po zagrodzie, gdzie kury i kaczki rozciapały na swoich wrednych małych łapkach glinę, do konsystencji ciepłego masła mlaskającego pod butem. Koślawego płotu ze sztachet i sadu, gęstego od zaniedbania, z psiarami wiszącymi nad poboczem drogi która nie ma europejskiego chodnika.
Nie umiałem wyrazić, po co mi takie wczasy... Kaśce wystarczył mały impuls... mój kaprys.

Zbiegiem okoliczności kilka dni wcześniej posiadłem starą mapę Bieszczad z 1979 roku. Ze spalonego domu ją uratowałem bo by zgniła...Tę właśnie zabraliśmy.
Pojechaliśmy bez GPS'u bo go nie mamy, a w telefonie jakoś nie chciał działać. I co z tego. Chorwację objechaliśmy z kawałkiem papierowej mapy to i tam zajedziemy. Lata autostopu  z lat '90 tych się przydały.

Można było jechać w ciemno bo po sezonie miejsca na pewno by się znalazły ale nie byłoby tak tanio jak na grouponie.
Nocleg w ośrodku wczasowym ze śniadaniem, w pokoju dwuosobowym za 25 zł od osoby, to cena która musiała zawierać jakąś niespodziankę.
Jak się okazało na miejscu, wszystko było niespodzianką i to wielką.


Polańczyk Zdrój. Ośrodek wczasowy Molo. Zdjęcia ofertowe nie oddają prawdziwego wyglądu ośrodka i jego wyposażenia. Ale chciałem prl'u to go dostałem i to z nawiązką.
Moloch, opasany balkonami, podzielonymi szkłem zbrojonym w kratkę zeszytową, na boksy z widokiem na wprost. My mieliśmy wschód słońca, całe szczęście! Zielone barierki balkonów z kolorem ustępującym miejsca korozji na na prętach żebrówki zbrojeniowej.
Mój zegar biologiczny zaczął zwalniać na widok kolejnych rzeczy przenoszących mnie o dekady, w czasy dziecięcych wczasów pracowniczych nad Bałtykiem.
Przestronne wnętrze holu od podłogi po sufit wyłożone płytami fornirowanymi na wysoki połysk mocowane wkrętami na płaski śrubokręt.. Na podłodze lastriko nagrobkowe i  płyty marmurowe przelane cementem. Bielony sufit z dziesiątkami małych szklanych kloszy z mlecznego szkła, a gdzie indziej lampiony szklano-mosiężne o "ciekawym" splocie geometrycznym. Ciężkie bordowe zasłony i prostopadłościenne fotele obite buraczkowym skajem, który nie zdążył jeszcze popękać pod łokciami.

Zachwyciłem się zatrzymanym czasem jakby ktoś zrobił mi niespodziankę. Jakby ktoś czekał na moją wizytę, zwlekał z remontem obiektu do mojego przyjazdu, a potem... choćby Kozubnik...
Klatka schodowa zabezpieczona przed wypadnięciem gości, siatką ogrodzeniową i nieregularnymi arkuszami stalowej blachy trójki, nieregularnie wyciętej i zbitej młotkiem w losowo wybranych miejscach dla podkreślenia artyzmu arkusza.

Pierwsze piętro i  każde następne zaczyna się od korytarzowej sali telewizyjnej z kineskopowym telewizorem tak na oko 14-20 cali i rzędem fotelików '70. W wielu miejscach zalegające linoleum czyli jak kto woli wykładziny wydeptane milionami stóp do najmniejszego ziarenka betonu wylewki ukazujące nierówności podłogi.

Czas cofnął się dla mnie o 30 lat. Każdy krok, każdy oddech rozczulał mnie wspomnieniem dzieciństwa. Wczasów, kolonii, zupy mlecznej z makaronem, szpinaku i duszonej marchewki. Otwarcie drzwi brzęczących szybą stołówki, uderzyło mnie zapachem jaki nie zmienił się od lat... Cieszyłem się jak przedszkolak.

 Przydziałowe porcje jedzenia odmierzane według minionych norm PN- ... Kosteczka masła wielkości połowy pudełka zapałek, porcja dżemu z łyżki stołowej. Pół liścia sałaty, dwa plastry pomidora i ogórka, więcej twarogu i trzy plastry szynki. Herbata w dzbanku i chleb w plastikowym koszyku na serwecie.
Stolik z numerem pokoju niezmienny, nakryty kraciastą serwetą.

osobisty stosik czytelniczy
Cieszyłem się tym innym światem, ale gdy wszedłem do pokoju to pękałem ze śmiechu bo nie spodziewałem się aż takiego skansenu.

Chcę wyjść na balkon i klamka została mi w ręce, ale jednak udało się otworzyć drzwi pagetowskie skręcane dwuszybowe dzwoniące z każdym ruchem. Białe wewnątrz ale ciemne z pola łuszczącą się brązową farbą odkrywającą biel ponadczasową.

Parkiet w jodełkę, leżanki nierozkładalne z ruchomym materacem stolik na rozmiar większego albumu fotograficznego nakryty serwetą w karo i centralnie kubek walcowy z Lubiany do góry dnem a reszta niespodzianek w łazience.

Kto pamięta piętrowe pociągi? A kto odważył się korzystać z toalety w czasie jazdy ten pamięta kolor bakelitu deski sedesowej opadającej podczas jazdy. Ta opadała na postoju jak i słuchawka prysznica pozbawiona zawieszki chlapiąca na wszystkie strony po ścianach nie zważając na ceratę zasłonki w koło brodzika o wywrotowym spadzie do kratki. Poubijane  kafelki uzupełniono betonem, szarym do brązowego i białego.

Na ścianie pozostało gniazdko kołchoźnika bez głośnika, nie było nawet radia Śnieżnik, czy Adam albo chociaż Taraban z nieprzestrojonym     zakresem UKF.
 Cisza.. to co lubimy. Wieczorne czytanie w ciszy... albo poranne o wschodzie słońca prosto w okno. Te chwile są najfajniejsze nawet w takim otoczeniu można znaleźć odrobinę piękna pośród tej tandety z PRL'u.
Trzy dni w Bieszczadach i oboje byliśmy zadowoleni. Każdy miał to co chciał... ale o tym niebawem...








 




 



Wakacje ze STASIUKIEM.

$
0
0
Dawno temu kupiłem Stasiuka za dwa złote na targu. Wyniesionego z jakiejś lokalnej biblioteki,
przewierconego i związanego sznurkiem. Kaśce kupiłem... Do zestawu, który powoli się rozrasta okazjonalnie po jej stronie łózka.
Zabrałem tę jedną książkę ze sobą z nikłą nadzieją na... cokolwiek.
Całkiem zwątpiłem kiedy Anka napisała, że Stasiuk nie lubi jak mu się ludzie pałętają po obejściu. Ciekawe że Topol z kumplami z "Supermarketu bohaterów radzieckich" czuł się tam jak u siebie w domu, mało tego, czuł się jak u siebie w łóżku i u siebie w kuchni...
Powrót z "wczasów w..." nie był prosty bez GPS'u i bez dobrej mapy, jedynie z nazwą na okładce książki. Trzeba tylko zjechać z drogi 28 Sanok - Nowy Sącz w Miejscu Piastowym albo Jaśle, na DUKLE i już!


lomo
Prosta droga prowadzi do Dukli, w dosłownym znaczeniu. Jakby jej prostota była zapowiedzią łatwości poznawczej miasteczka, niewiele różniącego się od innych, położonych w tej okolicy. Pierwsze co uderza, (chyba niewielu, bo kto na to zwraca uwagę) to niewielka ilość reklam. Zredukowane są do niezbędnego minimum. Jakby mieszkańcy wiedzieli, że i bez tego ich życie będzie toczyć się tym samym rytmem. Jakby wiedzieli, że ich towary i usługi i bez tego się sprzedadzą. Jakby żyli sami dla swoich bliskich, w takiej symbiozie, samowystarczalnym, zamkniętym kręgu średniowiecznego grodu.  Tam nikt nie czeka na turystów, nikt nie zaczepia słowami z tablic i szyldów. Nie szarpie za rękaw pokusą tanich pokoi, tanich towarów i europejskiego jedzenia.
Nawet PTTK umarł śmiercią naturalną choć tablica nadal wisi bardziej jako punkt orientacyjny dla zabłąkanego turysty. Bo jak już do niej podejdzie to przeczyta się bazgroły pisakiem co oferuje bar "Pod Piratem".
Jeśli ktoś zna Stasiuka to przekroczy wrota do innego świata.

 Zamówiłem żur, a Kaśka barszcz. W oczekiwaniu zaczęła czytać na głos fragmenty :
 "Wypite w peteteku piwo  natychmiast występowało na skórę. Byłem sam, i pomyślałem że obejrzę sobie wszystko dokładnie, żeby w końcu dopaść ducha miejsca, pochwycić tę woń o której istnieniu byłem zawsze przekonany..."
"...Dukla, parę uliczek na krzyż, jeden kościół, jeden klasztor i zręby synagogi..." 



"Zastukałem dwuzłotówką w kontuar. Wcale nie chciałem tu zostać.  Nadeszła barmanka, nalała mi jakbym był przezroczysty i bez patrzenia zagarnęła do szuflady pieniądze. Wypiłem i wyszedłem tak szybko że smak poczułem dopiero w sklepionej bramie..."



Poprosiłem bufetową w peteteku o jakąś pieczątkę bo chciałem przybić w książce dla podniesienia wartości i pamięci. Ona widząc książkę powiedziała: "A tak, znam Stasiuka, u mnie w barze kręcili "Wino truskawkowe", tu się zatrzymali aktorzy i jakąś scenę tu kręcili na rynku..."




Rynek zupełnie nijaki, jakby nie był centrum miasta. Jakby nie chciał być jak inne rynki najpiękniejszym dla turystów, lecz pozostać jak całe miasto sobą. Nie chciał być fałszywym krzykiem atrakcyjności, umalowanym estetyką unijnych dotacji chodnikowych, trzymających gości w szponach czterech stron tego małego świata, który nie chce pokazać tego co ma do ukrycia na przedmieściach czy za rogiem...


"W otwartych oknach widać było mężczyzn w białych koszulach, z podwiniętymi rękawami. Siadali do stołu, by popijać i patrzeć w zieloną otchłań pałacowego parku po drugiej stronie strugi, gdzie armaty i samobieżne działa wygrzewały swe oliwkowe pancerze w półwidzialnym słońcu." 

"Przeciąłem Rynek na skos (z peteteku) i znalazłem się nad rzeczką, by jak zwykle zdziwić się ogromem drewnianej oszklonej werandy tego domu, w którym od frontu jest jubiler, a z tyłu to właśnie cudo wielkości kolejowego wagonu, zawieszone nad zielonkawym nurtem niczym krucha, rozklekotana cieplarnia."






Kupuję tam widokówki jak Topol, kiedy był w drodze od Stasiuka. Teraz są ładniejsze, kolorowe i cztery rodzaje. Jedną wysyłam do Pani Doroty Siwor na adres Kolegium Nauczycielskiego, tę jedyną, ostatnią, czarno-białą... już nie do kupienia. To podniesie jej wartość sentymentalną:-)


Jeszcze nie czytałem Dukli. Mam nadzieję na wielką przyjemność słów i obrazów w wyobraźni.
 Kaśka zaczęła w peteteku i na razie mi nie odda dopóki nie skończy. Cytaty wybrała dla mnie podczas lektury i zdjęcia zrobiła dla mnie na spacerze... na swoje analogi muszę czekać, a telefon rozbiłem. To był mój dzień. Jej, (nasz) dzień zanotuję później.

Urlop zakończyliśmy "Winem truskawkowym" którego scena rozstania kręcona była na rynku w Dukli. Cały film zrealizowano w plenerach miejscowości Jaśliska 18 km pod Duklą.
Pojedziemy tam może za rok i wtedy, po drodze, zakradniemy się pod chałupę Stasiuka w Wołowcu.


lomo




ZAPOMNIENIE.

$
0
0
  Przejeżdżałem tamtędy na rowerze wiele razy. Często widziałem Go siedzącego przy małym oknie z odsłonięta firanką i patrzącego na uliczkę za płotem. Tak Go zapamiętałem Bardzo dawno temu widywałem Go w sklepie na zakupach. Był mały przygarbiony i trochę gruby,o okrągłej jasnej twarzy. Chyba pomagał sobie laską i torbę z zakupami nosił w zgięciu łokcia. Nie znałem Go wcale. Wiedziałem tylko gdzie mieszka....
  Przejeżdżałem tamtędy samochodem. Zaskoczył mnie widok jego rozpadającego się domu. Nie mogłem się oprzeć pokusie zobaczenia go z bliska.
Trawa była po pas i gałęzie drzew też skłonione do pasa. W upalny dzień było w jego ogrodzie chłodno i wilgotno. Ziemia pod butami uginała się puszyście nasiąknięta wodą, której słońce nie mogło wyparować. Z uli dawno wyprowadziły się pszczoły. Pokrzywy parzyły nogi  broniąc dostępu do domu.
Był spalony.
Od frontu wydawało się, że po prostu się zawalił ze starości ale z tyłu sterczały kikuty opalonych krokwi, futryn i drzwi. Strach było chodzić po obejściu bo nie wiadomo gdzie znajdowało się szambo. Najpewniej zakryte dechami z papą i schowane pod łęgami  wybujałej trawy.
Stanąłem u drzwi, a raczej tym co z nich zostało po pożarze. Rombowego kształtu, czarne jak węgiel do grilla oplecione pajęczynami których żeby nie mieć na głowie musiałem się pozbyć znalezionym kijkiem narciarskim, którego On, być może używał do podpierania się kiedy chodził do wychodka.

  Ciekawość jest strasznie mocna.
Bałem się trochę, że sąsiedzi zainteresują się zaparkowanym autem, bo domy stoją z każdej strony, a na dodatek jest słoneczna niedziela spacerowa. Gdyby jakiś starszy sąsiad mnie zaczepił, to nie było by problemu bo,  starzy mnie znają. Ale młodzi? Potraktują jak złodzieja i nie pomogą żadne znajomości.
  Słońce cienkimi , zimnymi strumieniami oświetlało wnętrze przez dziury w pozostałościach dachu zawalonym od pożaru. Gęste firany pajęczyn zdobionych owadami i suchymi liśćmi, wisiały jak baldachimy procesji Bożego Ciała. Naginały kark w pokorze i strachu przed pająkami i obrzydliwym uczuciem nici na twarzy i we włosach. Podłoga była jak gliniane klepisko z rozmoczonym popiołem, resztkami ubrań, gazetami i mieszaniną czegoś nieokreślonego z czym przyroda powoli daje sobie radę.
Bajzel i graciarnia. Zbieranina wszelkich przedmiotów. Niektórych znaczenia musiałem się domyślać. Inne stały posłusznie czekając na swój koniec pod łyżką koparki, albo mikrobami które poradzą sobie ze wszystkim mając za sojusznika czas.
  Czas który odliczają do Jego śmierci. Jest starym kawalerem. Podobno miał siostry, które już nie żyją. Podobno nie ma żadnych spadkobierców, którzy mogliby zaopiekować się Nim i tym co po Nim zostanie. Podobno przebywa w ośrodku opieki dla osób starszych gdzieś koło Z. Po Jego śmierci pewnie gmina przejmie wszystko.

  J. musiał być bardzo ułożonym i zasadniczym człowiekiem. W szafach wiszą jeszcze wyprasowane koszule. Regały pełne są zapleśniałych książek o historii, wojnie, marynarce wojennej, uprawie roli, hodowli zwierząt, budownictwie, ślusarstwie i innej inżynierii. W kredensie stoją słoiki z domowymi przetworami z których soki wyparowały lub zagęściły się do galarety. Talerze ustawione w równe stosy, okna z doniczkami już martwych kwiatków.
Dwa pomieszczenia, takie przybudówki, pełne są starych i prostych narzędzi stolarskich i ślusarskich. Części o nieokreślonym przeznaczeniu i materiałów do budowy czegoś.
Jan musiał być samowystarczalny i niezależny. Od pewnego znajomego dowiedziałem się, że przez to jaki był zasadniczy okazał się być trudny we współżyciu społecznym. Pewnie dlatego nie bardzo mógł liczyć na innych tylko na siebie. Pewnie był, jak to się mówi "upierdliwy"...
  Podobny obraz wyłania się z korespondencji jaka po Nim została, przeze mnie uratowana. To jest kilka listów do kobiet z pytaniami, pretensjami i wyjaśnieniami. Są też odpowiedzi i listy, które wysłał i zostały odesłane na rozłąkę korespondencji, albo też nie zostały nigdy wysłane.  Być może szukał miłości i w kilku z nich jest odpowiedź.

Strasznie chciałem uratować książki jakie zgromadził i stosy roczników gazet elegancko popakowane w paczki rocznikami, przewiązane sznurkiem ale wszystko jest tam tak zawilgocone deszczem, że śmierdzi pleśnią, a niektóre egzemplarze przestały być czytelne pokryte warstwą szarego grzyba. Jeden stos książek jest tak rozparty wilgocią w półce, że nie da się wyjąć ani jednej sztuki.
Jedyne co mi się udało uratować do zbiór map państw europy '60-'70, polskich regionów (Bieszczady, z której korzystałem) oraz około 100 pocztówek z polski lat '60 - '70 i kilka czeskich. Jedną książkę o powstaniu warszawskim, i figurkę radzieckiego żołnierza  z pepeszą... do ataku.


 Tyle pozostanie po człowieku, co u mnie w pudełku po butach, i zdjęć w internecie.

Idę dla Niej...

$
0
0
... bo Ona czyta dla mnie...i milczy dla mnie...
Dla mnie znalazła hotel w PRL'u, a dla siebie trasę Połoniną Wetlińską. Dla mnie prowadzi wóz i wiezie mnie do Dukli, i przystanki "na żądanie" robi dla mnie, gdy zdjęcie chcę zrobić... i myśli o mnie nawet kiedy ja zapominam o Niej... nawet zdjęcia robi czasem dla mnie, bo myśli za mnie...

Dwieście kilometrów po Bieszczadach to wystarczająco dużo by napatrzeć się i zapamiętać widoki. To jednak mało by się nasycić. To tylko tyle by posmakować i rozbudzić w sobie apetyt...

Zostawiliśmy auto w Wetlinie przy sklepie ogólnospożywczym w którym kupiliśmy też miejsca parkingowe. To było dobre i drogie miejsce z widokiem na szlakowskaz i   parking busowy.

 Połonina Wetlińska jest wysoka kiedy jedzie się u jej stóp. Łatwo mogę ocenić stopień trudności a przede wszystkim wysiłek z jakim będę musiał się wspinać.  Wszystkie góry są dla mnie wysokie... za wysokie. Nuży mnie wspinaczka bo jestem leniwy.  Nie miałem jednak lepszej alternatywy niż Jej pomysł i plan któremu jak zwykle się poddałem.
-To tylko godzinne podejście i jesteśmy na szczycie - powiedziała, a potem coś zjemy i.... tu pada magiczne słowo, ZOBACZYMY...
Więc idę dla Niej...
Niosę plecak dla Niej...
Pocę się dla Niej...
Wykręcam kostki dla Niej... bo butów górskich zapomniałem
I marudzę dla Niej...
Uświadamiam sobie że nie mam kondycji do wspinaczki, muszę się zatrzymywać by odetchnąć, a Ona podchodzi do mnie i mówi ze zmęczoną nutą szczęścia w głosie:
-Patrz jak tu pięknie. Tu słońce, tam cień, a tam niebo widać i zaraz szczyt będzie. Zjemy sobie coś i... zobaczymy.
Jestem zmęczony jak Kukuczka, Mela, Scott, Amundsen i Centkiewiczowie w jednym. To dla mnie Everest... Trzecie piętro szatni to też Everest. Niedzielny spacer nawet Everestem jest czasem :-)

Nareszcie kończy się ten bezmierny las. Szczyt jest w zasięgu wzroku, daje nadzieję odpoczynku i jakiegoś łatwego zakończenia tej wspinaczki.
Nie lubię wracać tą samą drogą i Ona skrzętnie to wykorzystuje pokazując prostą i "łatwą" drogę granią połoniny, tam..., wskazując palcem, skąd te dzieci przyszły. Z naciskiem na DZIECI jakby to miał by ambicjonalny motywator...
Rozczulający jest widok Jej szczęśliwego zmęczenia i sytości piękna krajobrazu. W takim momencie nie mam sumienia sprowadzać Jej na doliny, wiec biorę swój garb i idę posłusznie niekończącą się granią. Mijamy dziesiątki, jak nie setki turystów. Każdy mówi cześć lub dzień dobry, choć zupełnie nic to dla mnie nie znaczy. Nie można być sam na sam z myślami, nie można narzekać w duchu, bo trzeba ludzi przepuszczać na ciasnym szlaku, drogi ustępować, głowę unosić w sztucznym uśmiechu "Dzień Dobry:  Maszeruję, patrząc pod nogi, bo droga jest trudna, a poz tym gdzieś umyka niewygodna myśl - jak to daleko jeszcze.
Jak daleko, okazuje się za wzniesieniem które odsuwa cel marszu jak wydłużający się korytarz w horrorze "Poltergeist". Chatka Puchatka zdaje się punktem na końcu kudłatego grzbietu Wetliny...
Powojskowe schronisko bez wody i prądu przebudowane przez człowieka który na własnych plecach wniósł setki cegieł na szczyt zajmuje ostsnie miejsce jako najgorsze schronisko.  Sądząc po turystach jakich mijałem nie dziwię się takiej opinii. Równie dobrze mogliby wystawić ocenę Krupówkom.
zdjęcia Lomo Lca zaświetlone z powodu
nieszczelnej tylnej ścianki aparatu

...idę dla Niej dalej, bo Ona ma rację.
Idę dla Niej bo koniec już blisko.
Idę, bo nauczony doświadczeniem wiem, że będę z tęsknotą wspominał wysiłek Jej poświęcony, będę cieszył się kolejnym szczytem zdobytym dla Niej i będę celebrował jeszcze długo,  wspomnienie wspólnego czasu po powrocie do domu, .
I przeszedłem dla Niej te 14 kilometrów połoniny od Wetliny przez Puchatka do wsi w dole.
Minął miesiąc a wspomnienie nadal nas nie opuszcza. Chcemy wracać.

Weekend Barbarzyńsko - Książkowy

$
0
0
 Poszedłem spać bez pożegnania. Bez słowa, dobranoc. Bez słowa, dziękuję. No i bez aktualizacji statusu na fejsie (sic!  :-) Wszystko przez to, że słuchając tego stolarza amatora, bardzo pragnąłem jak najwięcej zapamiętać z jego opowieści. To powodowało nieustanne burzenie się w głowie myśli. Taką gonitwę zdarzeń i zdań które nie chcą się upakować w szufladkach Kingsajzu. Złość mam na siebie kiedy zapominam i przypuszczam że lepiej już nie będzie.
Potem następuje cisza w drodze powrotnej i ona jest najważniejsza. Celowo nie montuję radia w samochodzie by nie wytrzepywać basem i riffami (<3) ulotnych pyłków myśli i zdań. Być, sam na sam ze swoimi myślami. Jak w pustym, nieumeblowanym pokoju. Spędzać tam czas a jednocześnie nie odczuwać samotności. Mówić do siebie i słuchać siebie jak w tunelu o grubych ścianach nie poddawać się bodźcom zewnętrznym. (Czy ja jestem normalny?)
 Takim sposobem chciałem  zapamiętać jak najwięcej z opowieści Pawła Huelle po spotkaniu Czułych Barbarzyńców.
Powiedział coś, o czym myślałem już dawno. Potwierdził to, co czułem, słuchając często kalekich opowieści rożnych ludzi, i z każdą następną utwierdzałem się w przekonaniu, że opowiadanie jako ustny przekaz, umiera. Właściwie już nie żyje.
 Przekonuję się o tym, za każdym razem kiedy staram się opowiadać zdarzenia jakie mnie spotkały i wydarzenia które były dla mnie w jakiś sposób ważne. Rozwijanie opowieści które ma na celu jak najlepsze zobrazowanie historii często okazuje się dla słuchaczy nużące i to nie dlatego że opowieść jest nieciekawa, ale dlatego że ludzie nie potrafią już słuchać. Nauczeni "kulturą" masową otrzymywać skróty wiadomości, esencję wydarzeń i tylko to co najważniejsze właściwie mogliby korzystać tylko z paska na ekranie. Mogliby oglądać filmy zagęszczone do formy trailera czy reklamy, bo wiedzieliby już "o czym to było".
Huelle i Karuzela
Zniechęcony niecierpliwością słuchaczy sprawdzałem ich czasem, i na na pytanie - jak było? Odpowiadałem nawet nie formą SMS'ową bo to mogło być ciekawe zdanie, tylko krótko, że było super i w ogóle fajnie i jestem zadowolony no i że warto było. Przekonałem się że to wielu wystarcza i nie pytają o więcej i być może to oni zabijają opowieści...
 Paweł Huelle powiedział że sztuka opowiadania umarła wraz z Hrabalem, ale może to był tylko impuls rozczarowania światem postępującym do intelektualnej samozagłady. Tak wielu jest przecież autorów, którzy snują swoje opowieści ku pokrzepieniu serc czytelników.
"Prawda o Nowej Hucie"

 Przekonałem się o tym będąc na targach książki w Krakowie. Kolejka do wejścia była tak wielka jak przed otwarciem nowego marketu, a tłok wewnątrz, wcale nie mniejszy niż w poprzednim miejscu. Ciekawe jak wielu ludzi przewinęło się przez targi w tym roku.
Takiemu wydarzeniu musi niestety przyświecać myśl że "nie można mieć wszystkiego"... ale gdyby tak pojechać samotnie... można by mieć więcej! I czasu, i mysli, i spotkań i... książek! Ale z drugiej strony to jednak pewna rodzinna tradycja a radość najbliższych jest taka budująca i czym skorupka za młodu nasiąknie to na starość nie będę się musiał martwic o wnuki...
Poza tym Ona pamięta o terminie, i Ona wiezie mnie tam, i daje wolną rękę...



Julii Hartwig zrobiłem niespodziankę albumem jej brata "Wierzby" do którego pisała słowo wstępne w 1989 roku.





Olgę Tokarczuk złapałem przed "studiem nagrań" i nie mogłem przerwać wzrokowego kontaktu z taką osobowością literacką. Wpisała mi się do ulubionego wydania z '97 roku. Ważnego dla mnie, pierwszych połączeń zachwytu "Prawiekiem..."






Kaśka zakochana w myśli Stasiuka nie odpuściła spotkania, by jeszcze raz spojrzeć mu w oczy tym bardziej że w Raciborzu on miał urodziny, a w Krakowie ona.




Prof Izdebski z Januszem Wiśniewskim z zaciekawieniem wysłuchali mojej opowieści, sługi czytających kobiet, o tym jak przejmowałem domowe obowiązki by mogły w pełni oddać się podniecającej lekturze i bujać w obłokach uniesienia.





Druga córeczka tatusia stąpa twardo po ziemi nie upadając daleko od jabłoni...




Jeszcze jedno wydanie "Dywizjonu 303"... bo zbieram rożne, a to wydane przez Poznaj Świat jest najbogatszym historycznie i graficznie.

Zdarzenia ostatnich dni, ciekawym zbiegiem okoliczności, zataczały kręgi spotkań i opowieści. Czuli Barbarzyńcy: Pani Dorota, Pan Jerzy i gość Paweł Huelle zapętlili czas, zaklęty w powieściach autora oraz opowieściach gości przybyłych na spotkanie. Jak kręgi na wodzie pojawiały się prywatne opowieści  i przeplatały się z pewnymi faktami lat minionych, ujawnionymi przez  gości którzy zapamiętali spotkanie sprzed lat, z Antonim Liberą i jego płomienną opowieść o powstającej książce życia Pawła Huelle. Nikt nie wiedział do tego dnia że ta książka powstała do szuflady a "Śpiewaj ogrody" postały od nowa, dając szansę zbycia pierwotnego rękopisu na wypadek ubogiej emerytury pisarza.
 Nie pożegnałem się i nie podziękowałem za spotkanie, wychodząc pospiesznie w ciszę powrotu do domu ale krąg Barbarzyński jeszcze nie przebrzmiał i nieoczekiwanym zbiegiem okoliczności spotkaliśmy Panią Dorotę na targach gdzie z radością podziękowaliśmy za spotkanie autorskie a w zamian dostaliśmy obietnicę pewnej niespodzianki, która już dojrzewa w jej "Barbarzyńskiej" głowie.

Zaskakującym zakończeniem sobotniego wieczoru, okazała się sympatyczna znajomość z Aleksandrem Kaczorowskim za pośrednictwem fejsbuka... sam nie odważyłbym się wysłać zaproszenia :-)





                    
Maja Komorowska
                    
Anna Komorowska
                       
Zmęczony Tadeusz Sobolewski który nie zabrał córki :-(
Miodek Bralczyk Markowski, trzy filary polszczyzny 

Historia jednej pocztówki.

$
0
0
W "Zapomnieniu" znalazłem kilka pocztówek.
Wśród nich znalazła się jedna z Harcerskiej Operacji Bieszczady-40 rozpoczętej w 1974 roku i zaplanowanej do końca 1984 roku. Miała na celu aktywizację młodzieży i regionu bieszczadzkiego.
Na tej pocztówce widać harcerzy Tarnobrzeskich, Katowickich, Opolskich i Kieleckich na tle szczytu Tarnica, podczas odpoczynku oraz przy pracy polegającej na regulacji Zalewu Solińskiego.
Drobnym druczkiem podpisany był autor zdjęć: Andrzej Baturo.

Znam Pana Andrzeja sprzed wielu lat kiedy zaczynał prowadzić swoją galerię B&B jeszcze przy ulicy Modrzewskiego w Bielsku-Białej. To było... na początku lat dziewięćdziesiątych. Od tamtego czasu otrzymujemy imienne zaproszenia na wszystkie wernisaże w kolejnych miejscach miasta.

Odbierając z jego rąk nagrodę dla Martyny za zajęcie trzeciego miejsca w konkursie fotograficznym, poprosiłem o dedykacje dla niej. Wielkim zaskoczeniem było dla niego wspomnienie początku istnienia galerii i długa lista nazwisk nas inspirujących.

Andrzej Baturo
  Pewna Dorota spotyka się czasem z Panem Andrzejem, i korzystając z tej znajomości poprosiłem ją o pokazanie mu tej starej pocztówki z prośbą o imienną sygnaturę.
Pocztówka okazała się dla niego wielkim zaskoczeniem i niespodzianką. Z przyjemnością napisał dedykację dla nas.



Martyny prace będzie można zobaczyć na wystawie pokonkursowej  w Galerii Bielskiej BWA od 19 listopada do 28 grudnia 2014 w Klubokawiarni Akwarium . 

Ciekawym zbiegiem okoliczności Szczygieł wspominał w niedawnym wydaniu magazynu Duży Format  42/1100 z 16.10.2014 o akcji "Bieszczady 40" gdzie zaczynał karierę reportera. kolejna ciekawa historia zatoczyła koło :-)



Targowy splot książkowy

$
0
0

                          W 1966 roku nie chciałem wiedzieć ile mi zostało Poświatowskiej.
Łudziłem się że dużo, bo wiele stron jeszcze było przede mną na kindlu, a pasek postępu niestety mydlił mi oczy. Chciałem czytać o niej jak najdłużej, bo z każdym rokiem stawała się mi bliższa. Jednak jakiś wewnętrzny głos mówił mi że nie mogę być z nią tak długo szczęśliwy... bo nikt nie był.
Śmierć rozdzieliła nas niespodziewanie. Wcześniej celowo nie szukałem jej skróconej biografii w internecie, by nie być na tę śmierć przygotowanym. Miałem nadzieję na jeszcze jeden ciekawy rozdział jej życia po kolejnej operacji upartego serca.
Poczułem jednak gorycz, bo reszta książki to były zdjęcia, piękne zdjęcia i przypisy...
Dziękuję Ance, że poznała mnie z Haliną... chwilami tak do niej podobną...

złotówka za sztukę


  Czytelnicy i blogerzy mają swoje tzw "stosiki czytelnicze" , "wyzwania tematyczne", miesięczne zestawy... a ja mam stosy targowe do przekopania i wyzwania poszukiwawcze pośród grzbietów książek ułożonych raz w prawo raz w lewo. Zakręconą głową wyławiałem kolejne tytuły chodząc dookoła stołu i czytając grzbiety raz z góry, raz z dołu.
Tego dnia, zebrałem ciekawy zestaw książek. Począwszy od zbioru wierszy Haliny Poświatowskiej (WL 1975) wybranych i odszukanych przez poetę Jana Zycha, aż po "Wenus w futrze" Masocha ze wstępem prof. Imielińskiego na temat Masoch-izmu i Sade-izmu.
  Z pomiędzy nich, wyciągnąłem biografię Jerzego Kosińskiego napisaną przez C. Czaplińskiego, fotografa. Kosiński, na emigracji w Stanach, spotkał Poświatowską. Spodobała mu się, chciał ją fotografować...  jej natomiast, podobała się jego pewność siebie, jasno postawione cele: kariera, pisanie, bogactwo...ciekawa była jego czułości, jednak jego ego stało się dla niej odpychające po chwilowym zauroczeniu. "Malowanego ptaka" przeczytała już po powrocie do Polski i cisnęła w kąt, nie godząc się z zachwytem krytyków. Znała go wystarczająco dobrze.
  Z każdym kolejnym okrążeniem stolika z książkami wyławiałem kolejne ciekawe pozycje.
Trzecią już biografię Polańskiego która jest przekładem pierwszej jaką kupiłem, "Roman by Polanski" z 1984 roku, w której reżyser jeszcze nie wiedział że nakręci "Wenus w futrze".
Wygrzebałem też biografię Chopina według Jarosława Iwaszkiewicza z dużą ilością rycin i zapisów nutowych. Bo Chopin u nas w domu czasem gra... na tranzystorach.

  Niepozorny grzbiet Aliny Budzińskiej zawierający "Rodzynki, migdały" zaintrygował mnie tytułem bo biorę do ręki stare książki kucharskie dla... Anki. Okładka rozwiała wątpliwości bo zawierała karykatury znanych postaci filmu i teatru, z lat osiemdziesiątych. Nie było Mikulskiego wśród tych twarzy na okładce. Były za to inne znane gwiazdy dziesiątej muzy... Staszek był za to pierwszą postacią otwierającą książkę, która zawiera wspomnienia autorki z rozmów przeprowadzonych dla Panoramy Śląskiej i Telewizji Katowice.
Akurat  tego dnia trafiłem na dobre słowo o Mikulskim. Dnia w którym umarł.
A  Mikulski po wsze czasy wisi na ścianie w moim domu... Mikulski dzwoni u mnie Matuszkiewiczem...
Razem z Karewiczem, wiszą "wapniaki" i patrzą ślepymi oczami na każdego gościa który wchodzi do domu i staje z nimi twarzą w twarz. Te oryginalne gipsowe odlewy ich twarzy wykorzystane były pierwotnie do stworzenia figur silikonowych które stanęły w nieistniejącym już Muzeum Hansa Klossa.







ANIOŁ ZDEKONSPIROWANY!

$
0
0
  Pada poranny deszcz. Słyszę jego dzwonienie w blachę na dachu. Lubię ten dźwięk. Nisko, nad  głową. Kaśka go nie słyszy. Śpi. Jest cicho w domu. Moja ulubiona pora, kiedy gęsta kawa pachnie, Kaśki kawa stygnie... jak zwykle. Ona, po mojej prawicy, a po lewej duch wczorajszego anioła czeka cierpliwie na swoją kolej. Biorę po cichu na kolana i zaczynam przeglądać. Czytać kolejny raz błękitne słowa w ciszy. Przypominać sobie spotkania w Cieszynie, Raciborzu, Bielsku...Rzadko zdarza się taki dzień, by jaśniejąca szarość odchodzącej nocy rozświetlała się ciszą poranka. To jest możliwe tylko w wielkie święta. Ulica wtedy nie żyje.

  Tradycyjnie, najbrzydsza choinka na targu, po mojej interwencji i dziecięcej opiece, staje się piękna jak Kopciuszek na balu. Wokół swoich stóp gromadzi stos rozmaitych paczek, pudełek i toreb aż pod swoje ramiona. Jest uroczo skromna, człowieczego wzrostu i pachnie.
Pierwszy osiemnastolatek, po raz ostatni wyjmuje spod niej prezenty i wręcza każdemu oczekując reakcji. Stół jest długi. Dwie rodziny, oczekiwań wiele i wiele niespodzianek. To chwila wielkiego napięcia. Anioły śledzą spojrzenia obdarowanych. Liczą uśmiechy, i zaciskają kciuki w oczekiwaniu rwania kolorowego papieru. Radość trafionego zaskoczenia... bezcenna!
Paczek ubywa, radości jest coraz więcej. Jest coraz głośniej. Papiery walają się po podłodze rozrzucane wyrywnym gestem pośpiesznego odarcia tajemnicy i pożądania.
  Euforia zaciemnia ostrość widzenia, tylko ja cierpliwie czekam do samego końca aż zostanie ostatnia, inna od pozostałych, niepozorna paczuszka przewiązana tasiemką z małą karteczką.
Katarzyna zaczęła ją otwierać z namaszczeniem. Chciała zrobić to godnie, dobrze oddać ducha tamtego anioła. Wiedziała który to anioł białogłowy . Zaległa cisza jakby przyszedł niespodziewany gość na wigilię... Nikt poza nami nie wiedział.
Otworzyła kopertę, wyjęła złożoną kartkę śnieżnego papieru która ułożyła się w zarys maszyny do pisania. Wszyscy czekali w milczeniu na słowa. Wszyscy byli zaskoczeni. Czy zazdrościli?

Czytane przez Kaśkę zdania trafiały do mnie w dwójnasób. Jej głosem i tonem wypowiadanych niedawno z czułością życzeń,  oraz słowami, anonimowego dla reszty gości anioła. Tylko we mnie stawały się doskonałym połączeniem obrazów i zdarzeń minionych

   Niespodziewany, zaskakujący
"...prezent, na widok którego aż zatrzęsło mi się serce z radości..."
Zarówno Jej (Marioli), tak jak i mnie, ale mnie zatrzęsło się się podwójnie ponieważ zbiór stu fotografii autorów literatury światowej, jednocześnie jest kolekcją stu pocztówek wydawnictwa Penguin. W tej chwili chyba już nie do kupienia. Jedynie na rynku wtórnym. Po pokoju przeszedł szmer zachwytu i uznania dla oryginalnego, cennego i trafionego prezentu. Zazdrościli mi że są na świecie ludzie pamiętający o mnie, tak bezinteresownie.

  Literacka studniówka.
Gra w karty... gra w karty pocztowe... to ciekawa lekcja literatury.  Jedna karta na dzień, jeden autor. Doskonała ostrość krawędzi powoduje że dotykam ich z ostrożnością moimi zniszczonymi pracą dłońmi. Nie chcę by wyglądały jak stare pocztówki w mojej kolekcji które przeszły przez dziesiątki rąk.



Dzień jest dla nas za krótki. Pobudka o 6:00 rano jest naturalna w dni wolne od pracy. Kawa do łóżka czymś oczywistym i wspólne czytanie prezentów w milczeniu czymś naturalnym.


Mój Kot pod choinką
Kaśki osobisty Leszek 
Karoliny: Barańczak... co za nieszczęście RIP
Dopełnieniem  wszystkiego, jak wisienki na torcie, jest atramentowa garść tęsknoty za Vivian Maier, i nadzieja na wspólne obejrzenie filmu jej poświęconego... a poza tym wszystkim kto jeszcze pisze piórem???


 Dziękuję wszystkim za to że są, za życzenia, za prezenty... za cierpliwość, blogową wierność, za czytanie i komentowanie.                                                   

Hi-Fi SUPER STAR super hit

$
0
0
                                                    ... MARTYNIE...

Siódma za dwie.
Już nie śpię, do szkoły mam tylko pięć minut pieszo.

Siódma rano.
Moi nieco starsi koledzy dojeżdżają szarym, piętrowym pociągiem do średniej szkoły w Bielsku, więc wychodzą o tej porze z domów. Torby, skórzane raportówki, dyndają im na wysokości kolan a w katanach dżinsowych błyskają plakietki. O naszywkach wtedy nawet nie marzyliśmy.
Mam ciepło w pokoju, otwarte okno. Słucham muzyki  każdego poranka, na tyle głośno by słyszeli przechodząc. Akurat te utwory które lubią... które wspólnie lubimy i razem wieczorami słuchamy, nagrywamy z radia Zodiak, na magnetofon ZK 120, (szpulowy Januszowy) albo mój mały kasetowy, na licencji Grundig.

szszszs... kanał prawy... szszsz... kanał lewy...

Tylko ja spośród nich wstaję co niedzielę rano o 7:00 i nagrywam z Rozgłośni Harcerskiej audycje Marka Gaszyńskiego w których prezentuje całe płyty różnych wykonawców z szeroko pojętego gatunku HEAVY METAL. To, takie radiowe akrobacje z Jowitą ustawioną krzywo na szafie, i dowiązanym kawałkiem drutu do jej anteny dla lepszego odbioru Ultra Krótkich Fal. Niżej na krześle stoi magnetofon połączony z nią kablem DIN i tak trwa transfuzja nowej muzyki pod strzechy. Tam gdzie mieszkałem był bardzo słaby zasięg. Nie było przekaźnika na Skrzycznem tylko w Katowicach.

Któregoś roku noworoczne postanowienie brzmiało: Zostać ministrantem! Wielu moich kolegów było. Imponowali mi, choć niektórzy o mały włos nie zostali księżmi. Niestety trochę za późno się zdecydowałem. Brak stażu był przeszkodą i nie mogłem chodzić po kolędzie.
Na książeczce SKO gromadziłem drobne. Marzyłem o gramofonie Artur, jaki miał mój kolega Czesław i jego brat. Wytrwałem rok w marzeniach, tęsknocie i dyscyplinie porannych nabożeństw, niedzielnych mszy i pogrzebów.
Nastała długo oczekiwana zima i poświąteczna kolęda. Ten jeden zimowy dzień, pozwolił mi następnego dnia pójść radośnie z wypchanym portfelem do sklepu Gminnej Spółdzielni, w której pracowała znajoma, Pani Honorata. Można tam kupić na przykład: radio przenośne Kapral na baterie , motor WuEsKa 175, rower Wigry lub Ukraina, anteny aluminiowe Yagi, art papiernicze i rolnicze... ale gramofonów chwilowo  nie było, nawet pomimo tego że staniały lokomotywy. Zamówiłem Artura i czekałem aż rzucą do sklepu te gramofony, spokojny, bo wiedziałem że Pani Honorata mi odłoży.

Pierwsza płyta jaką kupiłem to była przeceniona na 5 złotych Exodus  "Supenowa", potem było już z górki: koncertowy Rosiewicz, składanka Queen, Klaus Schulze dziękuję Poland, Dorosłe Dzieci, Klaus Mitffoch, Shakin Dudi, iChing, Manaamy, Mech z brudnymi rękami... aż po Powerslave; Live after Death Iron Maiden, wszystko TSA (byłem w fanklubie)... więcej nie pamiętam... Oddział zamknięty, Budka Suflera. Led Zeppelin, Black Sabbath, Banda i Wanda, piersi na okładce Lombard i agrafka w uchu, Bank, Rezerwat... więcej nie pamiętam.

Martyna marudziła mi od kilku tygodni żebym ściągnął jej ze strychu gramofon. Nie chciało mi się bo szafirowa igła Artura, już pewnie straciła swoje właściwości... szkoda płyt. Poza tym jeden kanał nie działał. Źle słuchać to lepiej wcale...
Przypomniałem sobie że znajomy Piotr dał mi kilka lat temu, zepsuty gramofon FONICA 1100 na diamentową igłę z wkładkę magnetyczną. Wytargałem akrobatycznie te 15 kg żelaza przez właz sufitowy, po skośnych wąskich schodach. Krótko trwała radość bo okazało się że nie ma igły, a paski napędowe talerza i ramienia zgrębiały ze starości tak, że zostały po nich tylko lepkie ślady jak po gumie do żucia.
Martyna była rozczarowana. Oryginalnej wkładki nie można już kupić. Znalazłem tani zamiennik za ok 70 zł.. Paski dostępne są w przystępnej cenie. Uparła się. Powiedziała, że odda swoje oszczędności - bo bardzo chce posłuchać płyt winylowych na analogowym wzmacniaczu. Pomyślałem że ma rację, bo zauważyłem że dostrzega  już podstawowe różnice między formatami mp3, wave, kasetą magnetofonową, CD,  a moje  opowieści sentymentalne były dla niej tajemnicze i intrygujące.

Codziennie słyszałem pytanie - Czy był listonosz?

Święto Trzech Króli okazało się najlepszym dniem na uruchomienie gramofonu. Wkładka nie pasowała, więc konieczna była mała przeróbka i odpowiednie dystansowanie oraz ważenie nacisku. Gramofon posiada wzmacniacz klasy Hi-Fi 2x20W dlatego podłączyliśmy kolumny Tonsil 2x30W, na marginesie, pozyskane z koleżeńskiego złomowiska razem ze wzmacniaczem Kleopatra, i poddane regeneracji membran.

Zbliżał się ekscytujący moment pierwszego uruchomienia. Bałem się że Martyna będzie rozczarowana jak coś nie będzie działało. Tak długo i cierpliwie czekała na otwarcie wrót  do nowego świata dźwięków, że ja stresowałem się z siebie i za nią.

Opuszczmy ramię...

Igła trafiła w rozbiegówkę. Dźwięk trzeszczy z głośników jak smażona jajecznica na patelni. Stroboskopowa neonówka pomaga w ustawieniu obrotów talerza... i
                                    :-))))))))))))))))

Hi-Fi stereo jest wspaniałe. Żadne cyfrowe 5.1 kino z subwooferem.... Siedzimy na podłodze. Bas, wali nas po tyłkach, aż miło. Soprany szeleszczą, talerze brzmią żelazem przepięknie. Czysto, soczyście i w pełnym spektrum częstotliwości.
                                                                     ***
Od wielu dni słyszę za zamkniętymi drzwiami podobne dźwięki, a teraz po drugiej zmianie muszę codziennie wyłączać gramofon bo inaczej nie potrafi zasnąć. Skończył się etap słuchania "Dzieci z Bulerbyn" Ireny Kwiatkowskiej. Teraz czas Dorosłych Dzieci Kwiatów i Kawalerii Szatana.
Za dwa tygodnie OBITUARY w Krakowie.

KABANOS




Co ja Jej zrobiłem?!

$
0
0
Okazja czyni darczyńcę.
 Kieruję się impulsem, a konsekwencje okazują się potem brzemienne w skutki. To nie pierwszy i nie ostatni raz kiedy moje działanie powoduję u innych wybuch pozytywnych emocji. 
Raczej nie przestanę, bo czyjaś radość jest bezcenna. Zastrzegam sobie jednak prawo wyboru.

Tym razem KOBIETA W KARUZELI ŻYCIA dała wyraz swojemu wzruszeniu wspominając o mnie. To takie miłe choć facetowi komplementów nie powinno się prawić. Dziękuję Vi-Ma...


Nie, nie chodzi o książki!

Anatomia upadku.

$
0
0
 Chciałbym znowu pojechać do ameryki.... już raz chciałem... ciotkę mam w okolicy Detroit.

Uwielbiam ujęcia filmowe słonecznych amerykańskich ulic, pełnych przechodniów, dużych samochodów, parterowych domów i sklepów na przedmieściach, jak w "Dymie". Uliczna przeciętność, zwykłość przechodniów intryguje mnie anonimowością ich losów. Zagadką zaciszy domowych, tajemnicą relacji rodzinnych, samotności, szczęścia czy tragedii.
 Czekałem na tę książkę od pierwszej zapowiedzi. 
Znałem Detroit z fotoreportaży ukazujących powolny upadek wielkiego miasta. Pożądam takich miejsc. Ekscytują mnie opisy rozkładu. Podniecające jest eksplorowanie opuszczonych budynków. Niezwykła jest nadzieja odnalezienia czegoś wyjątkowego lub wręcz przeciwnie, czegoś prozaicznego ale uświadamiającego nagłą bliskość z człowiekiem który musiał to miejsce opuścić. Dlaczego musiał? Jaka jest jego historia?
 Duże nadzieje wiązałem z tą książką. Liczyłem na obszerne relacje, wielostronicowe opisy zmieniającego się miasta i rozpadających się więzi społecznych. To miała być obiecana sekcja zwłok.  Analiza społeczna. 

 Reporter NYT rezygnuje z posady i osiada na prowincji, w mieście w którym jest ukorzeniony. Czuje że ma misję do spełnienia, że musi coś zrobić dla miasta i dla siebie.

 Trafia do ludzi, których losy komplikowały się z każdym rokiem pogarszającej się koninktury na rynku samochodowym. Miasto symbol, miasto wzór amerykańskiego sukcesu które w ciągu 30 najlepszych lat wzbogaciło się o milion mieszkańców. Teraz mieszka tam zaledwie 750 tyś. 
Dawało każdemu szansę: pracę, dom z ogródkiem na kredyt, auto stojące na podjeździe też na kredyt, telewizję, grilla i piwo...
Teraz też jest pierwsze ale jako bankrut, jako przykład złego zarządzania, wszechogarniającej korupcji i nepotyzmu. Przekierowywania środków finansowych pod stołem do kieszeni polityków i urzędników, kosztem osłabienia takich struktur jak straż pożarna, policja i służby medyczne a nawet edukacja. 
Kryzys finansowy popchnął Detroit w przepaść jaką wykopały banki z ryzykownymi kredytami. Przemysł zaczął się wynosić z miasta w inne rejony USA, bezrobocie poszybowało jak w latach dwudziestych...

Le Duff z typowym, amerykańskim, wręcz tabloidowym zacięciem tropi przestępstwa jakich dopuścili się ludzie ze świecznika. Jest zadowolony ze swojej skuteczności. Trochę zarozumiały. Czasem uderza w wysokie tony pełne patosu i kończy książkę happy endem... właściwie nadzieją i przestrogą dla innych miast stojących na krawędzi.

Nie tego oczekiwałem. Liczyłem na kwiecisty styl pełen opisów, emocji , wrażeń, uczuć. Chciałem być oczami autora, potem na jego twarzy i kurzem ulicy w nosie. Jak u Stasiuka. Zostałem natomiast czytelnikiem zbioru opowieści o ludziach i ich problemach, bezsilności, zawiłych losach, przemocy i bezmyślności. To było jak przeglądanie tabloidu, gdzie przekaz musi być prosty i celny.  

Charlie doprowadził pewne sprawy do końca. Sprawiedliwości stało się zadość. Poprawił swoją samoocenę, samopoczucie i podziękował wszystkim na końcu książki. 

Za dużo przekleństw które nie ubarwiają dialogów. Jakieś literówki i chyba dwa momenty gdzie miałem wrażenie że tłumaczono z pomocą translatora internetowego...
Jednak nie żałuję :-)

Przyjemność pisania...

$
0
0

...przyjemność notowania w blogu, ale większa przyjemność pisania na "wyczerpanym papierze". Od jakiegoś czasu na tym, który kupiłem za grosze na targu.

Pisanie piórem wydawało mi się czymś oczywistym i normalnym. Nie traktowałem tego jak prowincjonalnego snobizmu. Niekiedy nawet kryłem się z tym, by uniknąć naiwnych pytań i zbędnego tłumaczenia. Miałem jakieś stare pióro i nim pisałem. Dobrze mi się nim pisało, do momentu pierwszego komplementu jaki otrzymałem od dziewczyny na karuzeli

 Popatrzyłem na swoje pismo. Drukowane najczęściej, bo wtedy sam siebie potrafię odczytać a i bliscy do których piszę mają ułatwione zadanie. Najtańszym atramentem HERO Ink, które pamiętam jeszcze z podstawówki i chińskim piórem HREB 330 które do dziś jest sprzedawane w sklepach papierniczych po kilka złotych. Dobrze mi się pisało do momentu wyróżnienia. Zastanowiłem się wtedy jak to jest pisać innym piórem, tzw. dobrym piórem? Czy można pisać jeszcze łatwiej, ładniej, czy pisanie może być przyjemniejsze?

Pomyślałem że mogę spróbować. Szybko uświadomiłem sobie że nie będę kolekcjonerem, bo ceny piór wiecznych bywają zawrotne. Pozostało mierzyć siły na zamiary i spróbować tego na co mnie stać. 
HERB 330 najtańsze pióro w każdym papierniczym


 Chyba każdy z mojego pokolenia zaczynał pisanie od pióra HERB 330. Takim piórem pisałem. Ma wady. Czasem skrobie i zawsze zasycha. Winna jest nieszczelna skuwka. Wystarczy dmuchnąć. Każde pióro z nieszczelną skuwka będzie zasychać. Niektóre można we własnym zakresie uszczelnić silikonem.  
 Odwiedziłem najbliższy sklep papierniczy i pytanie o tanie pióra, kiedy stoi się obok witryny z piórami po kilkaset złotych, wprowadziło ekspedientkę w zakłopotanie.  Propozycja 100 złotych za pióro była dla mnie nie do przyjęcia. 
 Po krótkim zastanowieniu, sprzedawczyni znalazła pod ladą polskie pióra ZENITH OMEGA na zwykłe naboje, po dwie dychy. Dwie wersje, obie plastikowe; Jedna w połysku druga satynowa. Jedna w chromach, druga pozłacana. Wersją lux czyli modelem OMEGA NICE lepiej się pisze, co widać na próbce. Oba pióra nie zasychają.
cdn.


PŁYTY ZA POPIELNICZKĘ.

$
0
0
Obietnica prezentu motywuje. 

Miłośniczka kolei zaproponowała mi spotkanie w niedzielne popołudnie i przekazanie kilku płyt winylowych do naszej kolekcji. Warunkiem było spotkanie w pociągu. Wymiana peronowa nie wchodziła w grę ponieważ pozbawia widoku radości osoby obdarowanej. Przedmioty mają przecież swoją wartość sentymentalną i nie można ich tak po prostu dać i wziąć jak bochen chleba w sklepie. By mieć więcej czasu na rozmowę podjechaliśmy z Kaśką się do stacji Sporysz i tam na słonecznym peronie czekaliśmy na pociąg relacji Żywiec - Sucha Beskidzka. 

Jej serdecznego uśmiechu nie sposób przegapić w oknie pociągu nawet przez zaparowane szyby. Teresa, rower... i płyty! 
Nie wypadało tak po prostu odebrać płyty w drzwiach i podziękować. Szykując się na spotkanie, myślałem co może ucieszyć miłośnika kolei? Czy jest coś czym mógłbym się odwdzięczyć? 
 Znalazłem w swoich skarbach targowych popielniczkę. I to jaką! Malutka trochę większa niz pudełko zapałek. Sygnowana wytłoczonym napisem PKP.Takie były w szaro- zielonych piętrusach. Szybko wymyśliłem jak ją wyeksponować by cieszyła oko domowników.. 
Przyspawałem ją do blachy. Blachę oprawiłem w drewnianą ramkę by można ją było powiesić na ścianie. Chyba udało mi się Teresę zaskoczyć. 
Kupiliśmy bilety ale nie do Pewli, lecz o jeden przystanek dalej, do Jeleśni. W pociągu poznaliśmy Miłośników kolei beskidzkiej którzy tak sobie jeżdżą w tę i z powrotem :-) 
 Chóralne łłaałł potwierdziło, że miałem dobry pomysł z tą popielniczką. 
Podróż zakończyliśmy w Jeleśni gdzie mąż Teresy już czekał z rowerem na wspólny powrót do Żywca. My poszliśmy pieszo do domu 4km.  








   





Jeszcze jeden...

$
0
0
A wszystko przez Kino na Granicy
 Długo ociągałem się z rejestracją na Instagramie.  Tumblr wydawał mi się lepszy... subiektywnie. Chciałem dać możliwość trochę dłuższego życia moim zdjęciom które powstały podczas festiwalu. Organizatorzy zaproponowali tagowanie hasłem #kinonagranicy zdjęć festiwalowych i ewentualne ich wykorzystanie. 

Spróbowałem i spodobało mi się od pierwszego kontaktu. 

                                                      Oto mój profil INSTAGRAMOWY.  
                                                             Jak zwykle SZURENS.

  Jest też ikona odsyłająca na stronie bloga. Będzie mi miło spotkać się z innymi użytkownikami instagramu na tej płaszczyźnie. 

Miłoszewski, Mikulski, Wu-Zet-Ka.

$
0
0
  Leżały w wielkim stosie, z którego wypływały strużki kolorowej wody. Padał deszcz. Moknąłem razem z nimi, w samej koszuli i trampkach. Musiałem się spieszyć przed bezlitosnymi maszynami, które w swoich szczękach je zgniatały. Wyciskały krople, które chłonęły litery z napuchniętych wilgocią wnętrzności. 
Potykałem się brodząc w mazi rozmoczonej celulozy, jak pośród gruzów Warszawy. Oglądając się za siebie, byle nie stracić anonimowo życia pod stosami ważącym dziesiątki ton. Łapczywie  zbierałem przyciskając do piersi, by było ich więcej i więcej... zanosiłem w bezpieczne miejsce. Układałem z czułością i wracałem po następne, które dostrzegłem w oddali. Sięgałem czubkami palców wyciągnięty jak struna. Resztki i pozostałości innych rozpływały się pod moimi stopami. Nie mogłem sięgnąć. Nie mogłem ryzykować życia. Musiałem zostawić... 

Jak zwykle wahałem się, czy prosić o pozwolenie wejścia na teren skupu surowców wtórnych, bo kiedyś nie było wolno i wszystko zależało od dobrej woli wagowego. Na szczęście znajomości otwierają wiele drzwi. Ale tak było kiedyś. Teraz wystarczy poprosić o kamizelkę z napisem GOŚĆ... 

 W dniu kiedy umarł Stanisław Mikulski, pośród kupionych przeze mnie książek na targu, była jedna w której zbiegiem okoliczności pierwszy rozdział był poświęcony właśnie jemu. 
Dzisiaj pośród uratowanych przeze mnie książek była jedna, którą zabrałem ze sobą do pracy bo miała kolorową okładkę i kilka interesujących nazwisk. 
 Empik w 2012 roku wydał zbiór opowiadań na okoliczność Światowego Tygodnia Książki. Znalazły się tam utwory J.Dehnela, M.Kalicińskiej, R Kosika, Z.Miłoszewskiego, B.Pawlikowskiej
 Zacząłem czytać od środkowego rozdziału pod intrygującym tytułem: "Potęga wuzetki", bo zestaw obowiązkowy kawa i wuzetka, bo trasa W-Z... Miś, inż. Karwowski, Anioł, 1313... co jeszcze?

Opowiadanie jest ukłonem w stronę miasta i wyrazem niezmiennej może i trochę naiwnej miłości oraz tęsknoty do niego. Na dwudziestu kilku stronach autor zatoczył czasową pętlę wydarzeń od lat 60' XXw. gdzie umieścił parę narzeczonych "prześladowanych" przez "Dwóch panów N" z powodu nietypowej daty urodzenia  dziewczyny i zazdrości jej kawalera o ideał męskości reprezentowany przez Stanisława Mikulskiego przewijającego się w tle opowieści podobnie jak w "Dziewczynach do wzięcia".(14:25)
Spirala czasu, przez dekady i historyczne wydarzenia od Gierkowskiego okresu rozwoju, przemian ustrojowych, niewidzialnej ręki rynku, aż do czasów współczesnych zawiera w sobie narodziny nowego pokolenia i wzrastanie z innymi ideałami od tych którymi kierowali się rodzice. Pojawiają  się politycy z pierwszych stron gazet, ale i bohaterowie filmów wrzuceni dla zorientowania czytelnika w czasie i przestrzeni. Wydarzenia są tłem dla rozważań futurologicznych bohatera i weryfikacji niezrealizowanych marzeń. 
Motywem przewodnim jest pytanie: Czy za pięćdziesiąt lat nadal będzie można w Warszawie zjeść Wuzetkę. Na dzień dzisiejszy, czyli pierwsze 50 lat,  odpowiedź jest twierdząca w opowiadaniu i w rzeczywistości. Czy za następne 50 lat również będzie można zjeść wuzetkę odpowiedzcie sobie sami. 
Dziękuję za zaproszenie na Wuzetkę Dorocie Anecie i Joannie. Z powodu obecności Stanisława Mikulskiego w opowiadaniu książka zostanie przekazana Bogdanowi, do stawkowego archiwum we Wrocławiu.


10kg za 6zł




Kino...lepsze niż sex.

$
0
0
 Rzepak nie zakwitł tego roku na czas. Magnolie opadały bezsilnie mięsistymi płatkami nie wytrzymując głodnych ludzkich spojrzeń ciążących im od dwóch tygodni.

"Bardzo lubiłam jeździć do Cieszyna. I nie tylko dlatego, ze w tak miłym towarzystwie. Coś było w ludziach, atmosferze tego miasta, co wydawało się rzadkie. Ustrój (...) dążył do tego żeby wszystko maksymalnie ujednolicić.(...) Cieszyn wydawał mi się jakiś inny, oporny. Jakby mniej było w nim krętactwa, pozerstwa, fałszywych słówek i wątpliwych aspiracji... Zapytałam kiedyś Kornela (Filipowicza) , na czym właściwie ta inność polega. " Może stąd - odpowiedział- ze tutaj ludzie częściej niż gdzie indziej patrzą sobie prosto w oczy"..." 
W. Szymborska członkini Cieszyńskiego Klubu Hobbystów

Patrzą prosto w oczy i często się uśmiechają, wymieniają uprzejmości chętniej, jeśli widzą na szyi drugiej osoby identyfikator Kina na Granicy, koszulkę czy siatkę z symbolem przeglądu filmowego. Odnoszę wrażanie, że mieszkańcy Cieszyna po prostu nas lubią i to okazują. Myślę, że wielu czuje się wyróżnionych symbolem KnG. Nigdy nie spotkała mnie w Cieszynie przykrość.



foto:J. Saudek
Pytają mnie znajomi jak to możliwe, że jestem sam tydzień poza domem, że nie wracam na noc, że siedzę po dziesięć, dwanaście godzin w kinie, i czy aby na pewno w kinie??? Pukają się w czoło. Spotykam tam kobiety, bo jakoś tak się składa ze znam ich więcej,  nie licząc antykwariuszy... Rozmawiam z nimi spacerując, szepczę do ucha w kinie, dzielę się w ciemności Tiktakiem i płaczę wzruszony bez wstydu, lub milczę pod parasolem, kiedy brak mi słów. Dla wielu to dziwne lub niezrozumiałe, że tak też można. Że można też nie wypić piwa, a nawet kofoli... bo jakoś nie było czasu ani pragnienia. Liczy się film... jak najwięcej filmów. 
 Umberto Eco z wywiadu w Literaturze na Świecie 10/88 "...jazda samochodem, czytanie książek, chodzenie do kina i do teatru powoduje zmniejszanie się stosunków płciowych. Jasne, że ludzie kochają się bez przerwy, jeżeli nie maja nic innego do roboty. A jeżeli maja dużo zajęć poświęcają się sexowi tylko w soboty"
 W moich odpowiedziach na pytanie "jak było ?" doszukują się się drugiego dna, puszczają porozumiewawcze oko widząc moje zadowolenie i uśmiech na wspomnienie Kina... to takie prowincjonalne i dulskie... i strasznie mnie to wkurza, kiedy rozentuzjazmowany zaczynam opowiadać jak było, a tu ni z gruszki ni z pietruszki pada pytanie: - A momenty były...?
  I już mi się dalej nie chce gadać, choć momenty rzeczywiście były i to wielkiego kalibru, rozmiarów z końca alfabetu.

100/20/6  wymiary KnG :-)

Grubo ponad sto filmów, a jakby policzyć krótkometrażowe i bajki to nazbierało by się nawet sto pięćdziesiąt. To wszystko przez pięć dni od rana do nocy w sześciu miejscach. Zastanawia mnie jakie osobiste rekordy mają na swoim koncie widzowie Kin na Granicy. Udało mi się obejrzeć dwadzieścia filmów i znaleźć czas na spacery (bo wstawałem ok 7:00).
 Najgorszy był dla mnie sobotni i niedzielny poranek, kiedy nie mogę zjeść śniadania tak wcześnie. Z resztą, to wszystko jest nieważne. Nawet to że dziewczyna która spała nade mną notorycznie wyłączała mi ładowarkę w nocy i rano budziłem się z pustą baterią. Porządny gość festiwalowy chodzi wcześnie spać i rano wstaje :-). Koncerty właściwie nie mają dla mnie znaczenia bo ja nie jestem rozrywkowy chłopak. Jednak są ważnym elementem kinowego kalendarza dla wielu.
 Było sporo filmów, które już widziałem lub mam w swojej kolekcji, dlatego mogłem zobaczyć te które przegapiłem w kinie, albo te o których nie miałem pojęcia że istnieją.
 Dużo radości dał mi "Fotograf" dzięki któremu lepiej poznałem Saudka. Znać go tylko z fotografii to nie to samo co patrzeć na jego zdjęcia z perspektywy biografii i emocji. Naiwnością byłoby myśleć że jego praca jest łatwa, lekka i przyjemna.
Adam Sikora, Maciej Gil...
 Zakochany w kobietach traktował je jak boginie. Jego ściana stała się dla nich ołtarzem, a on kapłanem i później ofiarą na ołtarzu sztuki i namiętności. Jak sam powiedział po pierwszej projekcji:  Oglądanie tego filmu było podniecające. Musimy mu wierzyć na słowo bo był współautorem scenariusza, a o potencji niech świadczy ilość potomków (15) i to że w maju obchodzi osiemdziesiąte urodziny. W filmie przewija się David Ćerny, który nie chciał grać pod dyktando reżysera, tylko po swojemu i trudno się dziwić ekscentrykowi który przelicza swoje zdolności twórcze na ilość wyprodukowanego nasienia.

Majowy sex na Granicy. 


 Saudek zarodowy w wielkiej obfitości na ekranie był przeciwwagą dla surrealistycznej opowieści westernowej Krzyształowicza, gdzie potencja bohatera jest legendarna lecz enigmatyczna, a społeczność Rio Bravo bez moralności i zasad strawiona syfilisem. Sony Holiday trochę jak nasz AS  obdarzony ponadprzeciętną wrażliwością i podświadomą potrzebą stabilizacji układa się z Dorotą Stalińską, jak stare dobre małżeństwo nie zważając na jej weneryczną
przeszłość.  Pojawienie się 14 letniej Renaty Dancewicz burzy w nim krew i burzy spokój  największego rewolwerowca Billego necrofaga. Szeryf Ferency niegodny gwiazdy na piersi, swoim pożądaniem pięknej Lo komplikuje życie wszystkim.

 Są jednak tacy którzy komplikują sobie życie sami przez nieprzystosowanie do świata, pokazani w dokumentalnym filmie VELKA NOC. Pod płaszczykiem pudru i pozornej wolności próbują dać szansę szczęściu każdej nocy, ulicy, dyskotece i kolejnej działce czy kieliszkowi. Łatwy sex to ciężko zarobione pieniądze, a kac poranka boli wtedy jeszcze bardziej kiedy kolejny raz marzenie rozmijają się z rzeczywistością.


Kingsajz w Muzeum Kinematografii w Łodzi
 Dwa światy, realny z naszej perspektywy i niewidoczny dla nas krasnoludowy Kingsajz kolejny raz bawiły wszystkich chyba bez wyjątku.  Obecność Katarzyny Figury zachwyciła na projekcji wszystkich. Niejeden chciałby wspinać się po drewnianej Kaśce zrobionej w studiu Barrandov. Czy tylko ja mam wrażenie, że Katarzyna Figura jest w realu mniejsza i delikatniejsza niż jej ekranowa emanacja?
Pytanie dyrektora Gila : Kto jeszcze nie widział Kingsajzu zwaliło mnie z nóg. Prawie połowa sali podniosła ręce. To budujące, że pojawiają się kolejne pokolenia zainteresowane takim kinem. Ta radość jest przed nimi, tylko czy nie pamiętając tamtych czasów potrafią zrozumieć przenośnię.

Obecność aktorów, reżyserów i producentów jest  niezastąpiona podczas przeglądu. Brawa i pełna widownia jest dla nich równie ważna jak tantiemy. Ich opowieści z planu i realizacji filmu pozwalają wyjść poza ramy obrazu i jego ulotnej rzeczywistości. Dzięki ich słowom dotykamy nieosiągalnej dla wielu, rzemieślniczej pracy przed kamerą i w studiu. Niekiedy odpowiadając na pytania widowni ułatwiają zrozumienie dzieła filmowego, czasem sprowadzają z manowców nadinterpretacji...Katarzyna Figura, Jowita Budnik, Szymon Warszawski... Szkoda że nie było, Kurva Fix, Czułego Boleslava Polivki,  którego mogliśmy oglądać u Barbarzyńcy Hrabala. 
I nie przeszkadzało nikomu że znikały polskie napisy, że "zrywała" się taśma filmowa. Bawiły nas sztuczki z mikrofonami,  i prawie nikt nie żarł w Kinie na Granicy.

Wiele filmów zostało we mnie, wiele filmów będę oglądał kolejny raz w  domowym łóżku kinowym z bliskimi, którym przynoszę co roku dobre wieści z Cieszyna.

PS. Podręczny kalendarz projekcji to bardzo dobry pomysł. Opisy filmów nie są w nim konieczne, jednak przy tytule przydałby się nr strony z katalogu i więcej kartek dla notatek.

Wynajęty klaun, Pirackie sidła, Poczta na południu, Mąż na godziny, Wielka noc, Coś mi zabrano, Eukaliptus, Schmitke, Fotograf, Kingsajz, Kebab i horoskop, Czuły barbarzyńca, Jeziorak, ...konie po betonie, Heavy Mental, Wszystkie moje dzieci, Comeback, Carte blanche, Gottland

GALERIA KnG































Noclegi w Sandomierzu.

$
0
0

Tytuł taki zwykły ale dlatego żeby wyszukiwarka miała łatwiej i wpis był pomocny niezdecydowanym turystom. 
Mieliśmy trochę wolnego czasu więc zapadła szybka decyzja wyjazdu do Sandomierza. Znalezienie noclegu okazało się banalnie proste z pomocą internetu. Pierwsza podpowiedź wyszukiwarki zaintrygowała nas innością.

                                    DOM PRACY TWÓRCZEJ.


 Od razu zobaczyłem Himilsbacha i Maklakiewicza w Zakopanem. Nie powiedziałem słowa o moim skojarzeniu żeby nie zapeszyć licząc na niespodziankę podobną do tej w Bieszczadach.
Wystarczyło pierwsze otwarcie strony, i jeden spontaniczny telefon do Pani Alicji by uzgodnić warunki. Potem już tylko droga na wschód, i trochę sódemką
 Oddalając się od "cywilizacji" rzedły reklamy sprawiając nam przyjemność przestrzenią, jedynie pasteloza nie odpuszczała terenu  niekończącą się symfonią płotów wszelakich i ogrodzeń które są polską specjalnością. Każdy (...) na swój strój, bez ładu i składu. Kto lepszy ten większy, kto bogatszy ten bardziej kuto-murowawszy. A wystarczyły by cztery głazy narożne...
1967/1947/1969
 Przedmieścia Sandomierza przywitały nas niespodziewanie targowiskiem wszystkiego nowego i starego. Nie mogłem sobie odmówić szybkiego przeglądu rzeczy dawnych i okazało się że warto było choćby dla trzech starych gazetek i  gramofonu. 


Dojechaliśmy do rynku sandomierskiego i okazało się że jesteśmy na miejscu! Zupełnie niespodziewanie bo GPS nie potrafił nas doprowadzić do małej bocznej uliczki rynku, a na pytanie o drogę przechodzień powiedział: - " jesteście na miejscu." 

Pani Alicja przywitała nas uprzejmie. Wskazała jak zaparkować auto i poinstruowała o wszystkim co dla nas jest, lub może być ważne. Włącznie z instruktarzem obsługi kuchenki gazowej i lokalizacją narzędzi kuchennych. 
Zdjęcia w internecie nie kłamały. Moja intuicja mnie nie zawiodła. Zaprowadziła nas do uroczego miejsca gdzie czas się zatrzymał przed dekadami, a wnętrza były urządzone w sposób oddający ducha tego miejsca i adekwatny do nazwy Dom Pracy Twórczej. Odbywają się tam spotkania z autorami literatury, organizowane są plenery malarskie. Spotykają się tam miłośnicy X muzy podczas festiwalu filmowego. Urok tego miejsca najlepiej oddają zdjęcia.


 Pani Alicja  "Sandomierzanka roku" mieszka na górze. Parter przeznaczony jest dla gości. Pokoje z łazienkami wyposażone w stylowe meble pozwalają przenieść się w inny świat.

Sandomierz jest pięknym miastem o tysiącletniej historii, jak Kraków i Wrocław,  położonym na wzniesieniu nad Wisłą.  Centralnym miejscem jest Rynek z otaczającymi go kamienicami. 
Wygląda jakby niedawno przeszedł remont generalny. Zastanawia mnie czy to ojciec Mateusz przyłożył do tego swoją rękę, czy włodarze działają tak sprawnie. 
 Tego dnia zbiegiem okoliczności skorzystaliśmy z darmowych wstępów Nocy Muzeów. Muzeum Okręgowe miasta, Muzeum Diecezjalne. Zwiedziliśmy  pięciokilometrowe podziemia kamienic przy rynku, Bazylikę Katedralną, 

Znaleźliśmy poddasze  gdzie na wieczorze autorskim był Wiesław Myśliwski (honorowy obywatel) oraz Jerzy Zelnik. Natomiast w domu Pani Alicji gościł Jerzy Illg oraz Marian Pilot 




Taras widokowy Domu Pracy Twórczej  


Widok w str. Rynku z Bramy Opatowskiej







Wąwozy lessowe 

 Czarno-białe zdjęcia analogowe.







Takie rzeczy tylko w Żywcu.

$
0
0
Egoizmem byłoby kupno jednej książki. Jednej tylko dla siebie. Kaśka o Wielkim Sercu myśli o wszystkich a o sobie zawsze na końcu. Dziś obdarowała mnie książką którą od dawna planowałem kupić jednak zawsze jakoś wracałem do domu z czym inny upolowanym na targu. Ostatnio na przykład z zabytkowym kompletem Commodore C64, pamiętajacym czasy wielogodzinnego grania z Jurasem i Johnym Pro. oraz pierwsze kroki programowania w Basic'u...to było... chyba w 1987roku.
Kaśka wróciła z zakupów z warzywami, wędliną, mlekiem, serem, płatkami ze Stasiukiem dla siebie i Fabryką Absolutu dla mnie. W książkach i zakupach też musi być parytet. Na przykład Nutella i Jabłka Szampion, albo banany i kalarepa :-)



Lubię Kaśki niespodzianki. Kto ich nie lubi? Ale dawanie prezentów jest jeszcze lepsze.Miałem dziesięć minut wygospodarowanego czasu w drodze do pracy. To wystarczyło by sprawdzić co też dzis sprzedają moi koledzy targowi. Co pozyskali z niewiadomych źródeł. Czyj dom "oprawili" (nie chodzi o kradzież). I czy znajdę u nich coś dla siebie?
 Znalazłem!
 Pierwsza książka jaką wziąłem do reki to był pięknie wydany TATARAK. Książka jest bogatym zbiorem, wydanym chyba na potrzeby promocji filmu Andrzeja Wajdy pod tym samym tytułem. Zawiera fotografie z planu filowego. Nie tylko kadry ekranowe ale przede wszystkim ujęcia planu, pracę ekipy filmowej i aktorów w kadrze i poza nim. O trudnej pracy nad filmem opowiada reżyser. A, o głębokich emocjach i o tym jak wiele siebie i swojej historii oddała  Wajdzie i temu filmowi mówi Krystyna Janda. Jest tam też wywiad z córką Iwaszkiewicza Marią, dwa felietony i rzeczony "Tatarak" Jarosława Iwaszkiewicza.
Podczas ostatniej wizyty w Sandomierzu oboje patrzyliśmy na rękopis "Tataraku" w muzeum Okręgowym.
Pozdrawiam Krystyna Janda.



Dużo książek tego dnia miał targowy sprzedawca i wiele nowych egzemplarzy. wykorzystałem okazję i nabyłem drogą kupna za 10% ceny jeszcze dwie pozycje:














Nabokov to nie tylko "Lolita" ale i Sołżenicyn. A kalendarium subiektywne Kalickiego mieści tysiąc stron: epok, kontynentów, zdarzeń i osób niekiedy zaskakująco splątanych.

PHILIP ROTH. Zacząłem... on skończył.

$
0
0
 Nareszcie nastały upalne i bezwietrzne dni.  Gorące powietrze drżało, warstwą grubości paczki papierosów nad dachami samochodów domowego parkingu. Tworzyło miniaturową fatamorganę zniekształcającą obraz oddalonych domów i drzew. To dobry moment by pokazać dzieciom na czym polega pustynne złudzenie.
Wygospodarowałem sprawnie odrobinę czasu by zatrzymać się u targowych sprzedawców w drodze do pracy. Wsiadłem do rozgrzanego samochodu jakbym zanurzył się w gorącej kąpieli. Dotknięcie kierownicy parzyło dłonie zdarte papierem ściernym i pracą. Oparcie fotela zniszczyło od razu piękno wyprasowanej koszuli.
 Sprzedawcy na targu mają gorzej - pomyślałem - i ruszyłem z piskiem paska klinowego w codzienną drogę.
Stoją w tym słońcu każdego dnia, dla tych kilkudziesięciu złotych, parząc się w długich spodniach i  flanelowych koszulach, na patelni wyasfaltowanego placu targowego. Jedyny cień jaki mają, to ten prywatny, rzucany z daszku czapki na koniec własnego nosa.
 Czemu oni nie układają tych książek grzbietami do góry - pomyślałem z lekką złością. Wygrzebywanie kolejnych tomów z kartonowych pudeł i wkładanie zajmuje mi za dużo czasu. To podobnie kłopotliwe jak przeglądanie sterty szmat w sklepie z używaną odzieżą.  Podsłuchałem kobiety jak odradzały sobie taki sklep, bo nie mogły nic ciekawego znaleźć. Nie miały cierpliwości? 
walizka z książkami za paczkę papierosów

Książki grzbietami, a szmaty na wieszaki! 

 Łatwiej by mi było i szybciej znalazłbym tę która mnie zainteresuje, autorem lub tytułem. Z pośród ośmiu kartonów po bananach Chiquita, wyjmowałem garściami po dwie, trzy sztuki, raz jedną, raz drugą dłonią, klęcząc na gorącym asfalcie w pokorze wobec słońca biczującego moje plecy i kark żarem. 
Wygrzebałem kilka tytułów pośród których najciekawszą, choć "bezwartościową" bo bardzo zniszczoną  pozycją była książka Philipa Rotha pt.: "Goodbye Columbus".
 Małego formatu, trochę większa niż smatfon pięciocalowy. Oprawiona przez introligatora w marmurkowy papier, wzmocniony materiałem na rogach i grzbiecie. Pod ochronnym celofanem wklejona była kartka grzbietowa z opisem i numerem wykaligrafowanym piórem. Wewnątrz sygnowana pieczęcią biblioteki w Ustroniu. 
To właśnie jej stan urzekł mnie różnymi domysłami. Ktoś ją oprawił, może ktoś inny pokleił wypadające kartki paskami papieru i taśmą. Ktoś zrobił supeł na zakładce tasiemkowej. Jednak najbardziej urzekająca w niej była myśl, co jest w tej książce, że tak wiele osób ją przeczytało od 1964 roku.
Obok klejonych kartek, kolejne były luźne, poprzecinane cienkimi nitkami szytego grzbietu. Wszystkie były miękkie jak bibuła, poplamione i pożółkłe od przewracania ślinionymi paluchami. Zmęczona czytaniem nie miała nawet siły zamykać swoich stron przede mną. Leżała pokornie z rozchylonymi stronami pozwalając głodnemu wzrokowi penetrować kolejne karty intymnej historii bohaterów. Rogi były tak wymiętolone, że trudno było rozdzielić kartki do siebie przyległe, a na niektórych numery stron sięgały miękkiego, zaokrąglonego narożnika puszystego jak lignina. Przez chwilę pomyślałem czy nie zarażę się jakimś syfem powodującym czernienie języka jak arszenik.

To pierwsza książka Rotha w mojej kolekcji, podczas gdy on już od dwóch lat nie pisze książek tylko je czyta po kilka godzin dziennie. Justyna Sobolewska odwiedziła go w domu i opisała pięknie to spotkanie w Polityce. Stąd wiem o końcu jego kariery. 
Dziesiątki czytelników, którzy zostawili swoje DNA na kartkach, na przestrzeni kilkudziesięciu lat nie mogą się mylić. Dostał za nią nagrodę a krytycy uznali go nadzieją nowej prozy amerykańskiej.
Czego szukali polscy czytelnicy w książce amerykańskiego pisarza w  czasach realnego socjalizmu?  Czy chcieli się oderwać od szaro-czerwonej rzeczywistości? Czy szukali romansu o jakim marzyli? Czy chcieli zobaczyć jak wygląda wolność młodego człowieka w czasach boomu amerykańskiego snu? A może chcieli utwierdzić się w swoich przekonaniach na temat podziałów klasowych jakie istnieją w Ameryce i zepsuciu konsumpcyjnego społeczeństwa? 
Książka Rotha to sprawnie skonstruowana opowieść o zauroczeniu młodego bibliotekarza, pewną siebie dziewczyną z dobrego, żydowskiego domu znanego przedsiębiorcy. Ich młodzieńcza miłość pięknie się rozwija. Podana przez autora w sposób prosty i oszczędny łatwo budzi wyobraźnię która pobudzona niedopowiedzeniem potrafi dopowiedzieć resztę tak jak czytelnik chciałby to widzieć i przeżywać. Miłość dla której przeszkodą jest nie tylko odległość ale i różnica klasowa poddana jest próbie nie tylko czasu ale i wyznawanych wartości. To nie tylko portret amerykańskiego środowiska żydowskiego ale i rozwarstwionego społeczeństwa. 
                

Brodaty sprzedawca książek zawołał mnie na bok pokazując jeszcze jedno pudło książek na uboczu w którym znalazłem wielkie jak mszał tomisko, pism wybranych Aleksandra Głowackiego. W twardej, płóciennej oprawie i tłoczonymi napisami. To z takiego tomu (który mam bardzo zniszczony) ojciec, będąc kawalerem czytał Lalkę i referował mojej mamie ze szczegółami potrzebnymi na lekcję literatury w latach "60. Żydzi wtedy romansowali u Rotha w stanach, a moi rodzice w Bielsku.      










Zrobili mi drogę...

$
0
0
..i co z tego. Też na nią czekałem, cierpliwie stojąc w korkach dni i miesiące, w upale i w deszczu, śniegu i mrozie. Korki mnie nie denerwują, choć presja czasu niekiedy daje o sobie znać. Stoję cierpliwie w ciszy. Milczę i myślę.
 Nowa droga S69 uratowała zdrowie wielu sfrustrowanych kierowców stojących w kilometrowych korkach. Uwolniła ich od napięcia, narzekania, tego wewnętrznego ciśnienia, które tak łatwo rozładowują w zamkniętych samochodach czekając, aż nadarzy się przysłowiowa "nanosekunada świateł". Dostali głęboki oddech szerokiej drogi nieograniczonych prędkości i oszczędności czasu w dojazdach do pracy. 



Dostali łatwość przemieszczania okupioną tylko jednym warunkiem. Nie będą się rozglądać. Pojadą przed siebie  z punktu A do punktu B, w tunelu mierzonego czasu, ograniczonym ekranami dźwiękochłonnymi, nie zważając na otoczenie. 
 Ekrany są przekleństwem nowych dróg. Jazda staje się nudna i monotonna. Jedyne co pozostaje to prędkość byle osiągnąć cel. Są tacy, którzy w drodze słuchają radia, słuchają książek w wydaniu dźwiękowym, czy sprawdzają portale społecznościowe.
 Nie zmienia to faktu, że dla wszystkich nadrzędną myślą staje się cel podróży. 
Nie jazda, nie droga lecz cel. Takiej drogi się nie pamięta, tak jak nie pamięta się drogi przebytej podczas rozmowy telefonicznej.
Autem pewnie będę jeździł tą nową drogą by wcześniej usiąść przy kawie. Ale motorem pozostanę chyba wierny starej drodze "Żywieckiej", bo autem szybko minie nowa droga, a starym motorem dłuży się i jest monotonna.
 Żywiecka - królowa moich dróg. Jak Szczerkowa "Siódemka". Z fotela Syreny 105 poznawałem wielką pustą przestrzeń między Bielskiem i Żywcem u schyłku PRL'u.  Przestrzeń, której już prawienie ma bo zarosła zabudowaniami. Domami i budynkami przedsiębiorstw. Od tamtego czasu przejechałem Żywiecką około 9 tyś. razy i teraz jakaś bezduszna droga S69 ma odebrać mi przyjemność jazdy nie oferując mi nic poza zaoszczędzonym czasem?


 Dlatego motocyklem jeżdżę starą, prawie opustoszałą drogą 69. Uwolnioną od wielu samochodów i bogatą we wrażenia jakie stają się udziałem bodźców zewnętrznych, wspomnień  i wyobraźni. 
 Uwielbiam jazdę w nocy, lub wcześnie rano, najbardziej w niedzielne poranki, kiedy nikogo nie ma na drodze. Mam wtedy taką namiastkę Route 66. Nie spieszę się, delektuję się jazdą i zbieram zapachy do koszyka wspomnień. 
Jest na przykład miejsce gdzie wieczorem pachnie chlebem choć piekarnia jest kilometr w bok drogi, wiele miejsc pachnie sianem i świeżo skoszoną trawą. Bywają zapachy jakich młode pokolenie nie pamięta, na przykład dym palonych badyli ziemniaczanych, który przypomina smak ziemniaków pieczonych w ognisku, ust i paluchów brudnych od zwęglonych skórek kartofli. Młode pokolenie nie pamięta zapachu gnojówki wylewanej na pola. Pięknie i słodko pachnie za to kwitnąca lipa i akacja podobnie jak słodki zapach spalin za samochodem z katalizatorem. 
Wieczorem, po upalnym dniu pachnie chłodne i wilgotne powietrze parujące z wierzbowych zagajników przydrożnych, w których ziemia nawet latem nie wysycha. Dym wypalanej trawy jest ostry i szczypie w oczy, natomiast zapach palonych liści i gałęzi długo pozostaje w ubraniu snując się na polach i przez drogę jak mgła. I tylko Bogumił potrafi powiedzieć jak pachnie zaorane pole jesienią.
 Jazda rano i wieczorem przez pagórki jest jak zanurzanie się w chłodnej wodzie podczas upalnego dnia. Na wzniesieniach płynie się w ciepłym powietrzu zjeżdżając wprost do zimnego i rześkiego w dolinie.
Nie mijam już zaprzęgów konnych, prawie w ogóle traktorów, częściej maszyny budowlane. Na szczęście mam po drodze targowisko staroci, skup makulatury z książkami, złomowisko rtv...   
Niestety, są również reklamowe płachty, które wdzierają się mimo woli głosem wewnętrznym do głowy i brzmią zdaniami bezużytecznej treści.

Viewing all 74 articles
Browse latest View live